Zupa szczawiowa podawana jest zazwyczaj w wersji podstawowej, muszę przyznać, że dość banalnej, ubogiej wręcz: szczaw zblanszowany na patelni z roztopionym masłem, potem gotowanie i na talerz z pokrojonym w ćwiartki jajkiem na twardo. Nie żebym tu deprecjonował ten sposób przyrządzenia tej tradycyjnej zupy, bardzo zdrowej, ale dziś proponuję jednak odejście od schematu.
Na dobry początek wrzucam garść suszonych warzyw i podgotowuję je, aż będą miękkie. Dodaję liść laurowy, kilka ziaren kolorowego pieprzu, łyżeczkę suszonego czosnku niedźwiedziego (jest zdrowszy od tego normalnego), kilka ziaren jałowca i ziela angielskiego.
Porwane na kawałki listki szczawiu (znam łąkę, gdzie występuje w tej lepszej, nie ogrodowej lecz dzikiej wersji, i tam się od czasu do czasu zaopatruję w ten surowiec) wrzucam na patelnię z rozgrzanym masłem. Na kilka minut, nie więcej. W talerzu czeka już pokrojone drobno jajko ugotowane na twardo. I musi poczekać, bo dodaję jeszcze do zupy czarne i zielone oliwki, a pod koniec tego ceremoniału – pokrojony w drobną kostkę biały ser klinek, dobrze podsuszony.
Zupa szczawiowa musi być kwaśna, ale nie zawsze, przy tej tzw. obróbce cieplnej udaje się tę kwaśność utrzymać. Dlatego proponuję na każdy talerz łyżeczkę wyciśniętego soku z cytryny. Ostatnim akordem jest ozdobienie zupy… kwiatkami stokrotek.
Taka szczawiowa bardzo dobrze mi się sprawdza w każdym towarzystwie, choć goście przeważnie są zdumieni tą kwietną ozdóbką. Ale zupę w wersji ulepszonej bardzo sobie chwalą, co nieodmiennie wprowadza i mnie w zrozumiały, bardzo dobry nastrój. Czego im Wam życzę za każdym podejściem do szczawiowej.