Pociąg dalekobieżny jechał już dwie godziny, ale nie zatrzymał się na żadnej z mijanych stacji, co w końcu zaczęło budzić niepokój wśród pasażerów. Było oczywiste, że na pomniejszych stacyjkach taki pociąg nie zatrzymuje się, lecz na tych większych powinien regulaminowo, tak zresztą było w rozkładzie jazdy.
Kilkoro pasażerów szykowało się do opuszczenia pociągu gdy zbliżał się do średniej wielkości miasta, ale i tu nie stanął. Tragiczna prawda wyjaśniła się, gdy w wąskim korytarzu pojawił się, biegnący jak oszalały konduktor.
– Ludzie, ratujcie się! Ten pociąg stracił hamulce i nie może się zatrzymać. Ludzieee! Wyskakujcie w biegu, jak tylko możecie, a nuż ujdziecie z życiem!
Ale pociąg pędził z dużą prędkością i wszyscy zdali sobie sprawę, że wyskakiwanie w takiej sytuacji nie ma najmniejszego sensu. Próbowano włączyć hamulce ręczne. Na próżno.
Zdenerwowanie udzielało się nie tylko pasażerom. Mała dziewczynka, może siedmioletnia ściskała kurczowo swą lalkę z grubymi, lnianymi warkoczami. Pasażerowie zauważyli, że lalce spływały spod czoła krople potu i płynęły po buzi.
Jeden tylko człowiek zachowywał stoicki spokój i niezwykłą w takiej sytuacji powagę. Ubrany w ciemny garnitur, trzymał w dłoniach długie, białe lilie. Nagabywany, dokąd zmierza w takiej sytuacji, odpowiedział z pewnym rodzajem żalu i smutku.
– Na pogrzeb.
– Na pogrzeb? – pasażerowie byli zdumieni w najwyższym stopniu. W takiej… jak ta sytuacji.
– Jadę na mój pogrzeb. Zginę w katastrofie, która nas niechybnie czeka.
Pasażerowie, przerażeni trzymali się jeszcze jakiejś nadziei.
– Skąd pan wie, że nie ma dla nas wyjścia. Może… ktoś albo coś przyjdzie nam na pomoc. Czasami cuda się zdarzają…
– Ale nie w tym przypadku, drodzy państwo. Jedziemy na stracenie i nie ma już dla nas ratunku. Zresztą,s ami popatrzcie…
I wyciągnął gazetę. Świeżą, taką która miała się dopiero ukazać następnego dnia.
Opisywano w niej na pierwszej stronie skutki katastrofy kolejowej w okolicach S. Wymieniano nawet z nazwisk ludzi, którzy w niej zginęli. Pasażerowie znajdowali na tej liście własne nazwiska i już nikt nie wątpił co ich czeka.
Zygmunt Szych