– Więc powiadasz, że w odległych już latach 60-tych minionego stulecia rzemieślnicy uczestniczący w Walnym Zgromadzeniu wchodzili na salę z końskimi batami?
– Tak było. Uczestniczyłem w wielu takich Zgromadzeniach i widziałem zjawisko na własne oczy. Dziś byłoby to groteskowe, ale wtedy nie raziło nikogo. Cóż, tempora mutantur… Czasy się zmieniają, my z nimi…
– Intryguje mnie jednak ten szczegół, te baty, trzymane kurczowo przy sobie .I to gdzie? Na sali obrad! Skądże taki obyczaj?
– Poniekąd wymuszony. Baty, zwłaszcza takie ozdobne, zawsze z porządnej, wołowej skóry, były małym dziełem sztuki. I kosztowały sporo. Bywało, że podkradano je sobie. Więc z obawy, że zostawiony w przedsionku bat zniknie niepostrzeżenie, taki rzemieślnik wolał go dla pewności trzymać przy sobie.
– Skoro mieli baty musieli przyjeżdżać końmi…
– Słuszna uwaga. Musieli. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale np. do takiej Dąbrowy Tarnowskiej nie kursowały busy, bo ich w ogóle nie było, jeszcze ich nie wynaleziono, a zakurzony, trzęsący się autobus PKS jeździł niezwykle rzadko. Rzemieślnicy z tych stron trzymali konie , bo byli po trosze także rolnikami. I wozami konnymi przyjeżdżali na obrady. Ten zamożniejszy chlubił się i obnosił z dwoma końmi ,ten biedniejszy musiał zadowolić się jednym. Dziś jedni podjeżdżają mercedesami klasy „s”, inni zadowalają się volvo. Wszystkie wozy z tamtych lat parkowały na dziedzińcu, konie wcinały owies, podczas gdy woźnice obradowali.
– Takie zgromadzenie, zwłaszcza walne, to musiały być flaki z olejem. Nuda. Wskaźniki, gadanie o potrzebie „dalszego wzrostu”, jakby nie mogło być bliższego. I tym podobne referaty.
– Otóż nic podobnego! Ludzie rzemiosła rzadko mieli, także z powodu katastrofalnego stanu komunikacji na prowincji- kontakt ze sobą. A łaknęli takiego kontaktu, takich spotkań, wymiany opinii wśród swoich, ponarzekania na bolączki i naigrywania się z tego, że władza znowu zaświeciła dla rzemiosła ”zielone światło”, co w praktyce oznaczało, że przez jakiś krótki czas rzemiosło nie będzie gnębione kontrolami, nalotami, brakami materiałowymi . A potem to światło zgaśnie na długo i wszystko wróci do lichej normy. Oni łaknęli takich spotkań, a Walne odbywało się tylko raz do roku. Było jak rzemieślnicze święto…. Sala przepięknie udekorowana. Hasła…
– Hasła?
– No pewnie! Ale specyficzne, podkreślające cnotę żywota poczciwego. O ile na partyjnych konwentyklach widniało: ” O dalsze doskonalenie…”, jakby nie można było mówić o „bliższym” – o tyle rzemieślnicy wieszali np.”Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Proste, ale przejrzyste. No i najpierw, rzecz jasna, przemówienie, ale potem wspólny stół. Wzajemne uściski, przegadywania. Pytania, plotki. Ci ludzie prawie nie widywali się ze sobą, więc teraz była to giełda informacji. Co w branży nowego? Komu „finans”- tak nazywano powszechnie znienawidzoną „skarbówkę” z jej osławionymi „domiarami”- dołożył biedy. Kto umarł, a kto się tylko postarzał. Czasem nawet o tym, czyja żona się puszcza. A wszystko, rzecz jasna, solidnie zakrapiane, więc nie dziw, że kiedyś tych kilka osób za szafą… shabilitowało się, jak ze zgorszeniem, choć tak uczenie mawiała pani Miecia z Cechu Rzemiosł. Kochała używać tajemniczo brzmiące słówka, których znaczenia nie rozumiała. Dla niej shabilitowanie się za szafą oznaczało wymiotowanie z powodu nadmiaru wypitego alkoholu.
– Do rzemiosła był pęd…
– Jeszcze jaki. To była finansowo uprzywilejowana branża. A dostać było się niełatwo . Istniały pewne wymogi. Takie czasy, że sporo młodych ludzi było „niezagospodarowanych”. Nie chcieli kontynuować nauki. No to „połykało” ich rzemiosło właśnie, robiąc po długim, żmudnym procederze wspaniałymi rękodzielnikami. ”Rzemiechami”, jak kto woli. To było określenie na znakomitą znajomości zawodu.
– Jak się zostawało takim ”rzemiechą”?
– Niełatwo. Nie tak łatwo i byle jak, jak dzisiaj . Istniał mocno egzekwowany system szkoleń. Właściciel zakładu musiał przede wszystkim mieć dyplom mistrzowski, żeby mieć przywilej posiadania uczniów. Albo sam zatrudniał mistrza, który zajmował się szkoleniem. Nauka w warsztacie nie kończyła się o piętnastej, trwała czasem i do osiemnastej. Rodzice protestowali, a majster na to: ”chcecie, żeby wasz syn kończył o 15? Proszę bardzo! Ale co będzie robił przez 3 godziny, skoro pociąg czy autobus ma dopiero o 18? Pójdzie pod budkę z piwem, tego chcecie? A tak, jest u mnie. W ciepełku.” To działało. Poza tym była to pewna metoda: tak długie przebywanie w warsztacie, z majstrem i innymi, budowało trwałe więzi, nie mówiąc o dogłębnej znajomości fachu. Teraz? Dwie godziny- i do domu. Byle zbyć, po łebkach… Ech, były złote czasy dla rzemiosła, mimo tych wszystkich przeszkód które piętrzyła im władza. Dziś te obyczaje spsiały zupełnie, jak zresztą wiele innych. Tradycja rzemieślnicza, co tu dużo mówić, wkrótce pewnie odejdzie na dobre…