Ze Starej Szafy. Intensyfikacja jabłek i inne pomysły. Szych spisuje, Bielawski opowiada

IKC
IKC

– Wydaje się, że wrzawa wokół rzekomego nieszczęścia jakim miało być wprowadzenie niedziel niehandlowych przeminęła. Może zatem pora przypomnieć, że w minionej na szczęście epoce wszystkie niedziele były niehandlowe…

- reklama -

– Tak było. Produktów przecież permanentnie brakowało, choć ówczesna propaganda nazywała to łagodnie „ przejściowymi brakami”. Po cóż więc było także w niedziele otwierać sklepy z pustymi półkami?

- REKLAMA -

– Ale zdarzały się także niedziele handlowe?

- Advertisement -

– Owszem. Przed jednymi i drugimi świętami. Czyli świętami zimowymi i świętami wiosennymi, jak nazywano wówczas Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Rzucano wtedy to i owo na rynek, co na ogół było niedostępne na codzień. Do dziś pamiętam sążnisty artykuł w jednej z regionalnych gazet, gdzie dziennikarz opisywał, jak to „już płynie” specjalny transport pomarańczy z Jaffy w Izraelu. Podawał też, że na rynek przed świętami trafi „pewna ilość” oliwy z oliwek a nawet brazylijskiej kawy. Niestety, nie wiadomo było, ile to konkretnie jest, ta „pewna ilość”. Ile by jednak nie było jednak, to i tak przeciętny konsument nie miał szans na kupno tyh rarytasów. Znikały, rozpływały się gdzieś…

– Ale banany i cytryny przed świętami „zimowymi” czasami udawało się kupić.

– A i owszem. Każdy mógł sobie tych delicji kupić ile tylko chciał. Pod warunkiem, że będzie to jedna cytryna i jeden banan na łebka. Więc żeby tę ilość pomnożyć, trzeba było kolejkę odwiedzać klika razy.

– Mimo tego „przejściowego braku” w zaopatrzeniu zdarzały się cuda, jakimi był niezwykły urodzaj. Zwłaszcza jabłek i ogórków. Ludzie szybko nazwali takie zjawisko „klęską urodzaju”. Jak sobie radzono z takimi klęskami?

– Rozmaicie. Ci, którzy posiadali duże areały pól z ogórkami wyrzucali je do rzeki. Jeden z tarnowskich dziennikarzy był świadkiem jak w Dunajcu pod Zgłobicami płynęły tysiące ogórków. Napisał o tym, zebrała się egzekutywa i potępiła proceder. Dostało się też dziennikarzowi, za sianie paniki i napuszczanie ludzi na producentów. Pozbywano się tych ogórków, bo nie opłacało się sprzedawać za grosze. Dosłownie za grosze. Zakłady przetwórstwa nie nadążały z produkcją, brakowało słoików. No to płynęły po rzece, stąd do Wisły, a Wisłą do Bałtyku. Kto wie, być może fale naszego morza zaniosły je na szwedzkie plaże?

– Z jabłkami radzono sobie podobnie? Też pływały?

– Jabłka intensyfikowano. Polegało to na tym, że stoliki w restauracjach ozdobione były jabłkami, a kelner uprzejmie informował, że są one za darmo i można je sobie zjeść na miejscu jako deser. Zabieranie do domu było surowo zabronione, więc na ogół jabłka zostawały na stolikach.

– Pamiętam też intensyfikację pieczarek.

– Ooo, tak, to były lata siedemdziesiąte, kiedy pieczarki były pewnym novum i nie wszyscy jeszcze byli do tych hodowlanych grzybów przekonani. Więc je intensyfikowano. Zamawiałeś brizol, i ten brizol był obowiązkowo z pieczarkami. Podobnie było z rumsztykiem, sztuką mięsa, schabowym itp. Był omlet z pieczarkami i pieczarki solo. Kiedy poprosiłem o sztukę mięsa bez pieczarek, kelner grzecznie acz stanowczo odmówił. ” Nie możemy. Mamy taki prikaz, żeby podawać go z pieczarkami. Jest akcja intensyfikacji pieczarek”. Cóż było robić? Zdejmowałem je z mięsa, odstawiałem na bok talerza nietknięte. Niewykluczone, że trafiały potem do innego gościa.

– Wprowadzona przez abstynenta częściowa prohibicja, czyli sprzedaż alkoholu od godziny 13 i zakaz sprzedaży w dni targowe i wolne soboty- bo były też soboty pracujące- z radością przyjęli meliniarze.

– Wódka nie była jeszcze wtedy na kartki, więc rozmaite matrony kupowały większa ilość, by odsprzedawać je nocą, albo przed magiczną godziną trzynastą za niemal podwójną cenę. Czasami, jeśli nocny gość miał gest i kupował kilka butelek, matrony owe, zwłaszcza te urzędujące przy Lwowskiej w Tarnowie, gdzie było szczególne nasycenie melin, proponowały panienkę. ”Dziewczynki nie trzeba?”- dopytywały . Jeśli gość był na solidnym rauszu i miał ochotę, wołały w głąb pokoju: ” Gienia, pozwól no tu,dziecko, ten pan chciał cię poznać osobiście”. O takim życiu nocnym Tarnowa opowiadał mi znajomy milicjant, który czasem w towarzystwie kolegów odwiedzał meliny. Byli oczywiście cywilnych łachach i udawali podpitych, żeby nakryć sprzedające na gorącym uczynku. Potem kolegium o spraw wykroczeń, grzywna i… po paru dniach melina odżywała. Walka z wiatrakami.

– Dzień Handlowca obchodzono ze szczególną estymą?

– Bo handlowiec to był ktoś. Warto było mieć takiego znajomego. W gazetach ukazywały się sążniste artykuły o trudnej pracy handlowca, narażonego często na gniew kupujących, obarczających sprzedawczynie za puste półki i tę godzinę trzynastą. W niektórych „placówkach handlowych” jak powszechnie nazywano sklepy istniały dwie kolejki. Jedna, ta oficjalna, gdzie Godzina Trzynasta była ściśle przestrzegana, i druga, na zapleczu, dla wybranych. Miałem znajomego dziennikarza, który wypowiedział twarde, stanowcze „nie” Godzinie Trzynastej i Jaruzelskiemu. Odwiedzał zaplecze zaprzyjaźnionego sklepu na długo przed Trzynastą. ”Ooo, pan redaktor- cieszyła się kierowniczka- podać to co zwykle?”. To co zwykle to było pół litra vistuli, wyjątkowego paskudztwa i wędzona makrela…

Share This Article
Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *