Paweł Maślona: „Kos” to opowieść o tym, że przemoc rodzi przemoc

Grzegorz Skowron

„Kos” to opowieść o tym, że przemoc rodzi przemoc; wojna w Ukrainie sprawiła, że wszystko, co zostało napisane w scenariuszu, nabrało realnego wydźwięku – powiedział PAP Paweł Maślona. Z okazji zbliżającej się kinowej premiery filmu przypominamy wywiad przeprowadzony we wrześniu ubiegłego roku w Gdyni.

- reklama -

„Kos”, przez samych twórców filmu nazywany jest westernem kościuszkowskim, jego scenariusz napisał debiutant Michał A. Zieliński. Klimat opowieści jest porównywany do dzieł Quentina Tarantino. Ukazana w sposób absurdalny i groteskowy przemoc przeplata się tu z czarnym humorem.

- REKLAMA -

Akcja rozpoczyna się w 1794 roku. Generał Tadeusz „Kos” Kościuszko (w tej roli Jacek Braciak) wraca do kraju w towarzystwie swojego przyjaciela, ocalonego z niewoli Domingo (Jason Mitchell). Chce zmobilizować polską szlachtę i chłopów do udziału w postaniu przeciwko Rosjanom. Podczas konnej podróży ratuje życie chłopu katowanemu na łące przez swego pana. Jednak Kos jest już na celowniku rosyjskiego rotmistrza Dunina (Robert Więckiewicz), który ściga go z listem gończym. Nieopodal szlachcic Duchnowski (Andrzej Seweryn) coraz bardziej podupada na zdrowiu. Jego nieślubny syn Ignac (Bartosz Bielenia) – owoc przelotnego romansu ze służącą, która odeszła w tajemniczych okolicznościach – marzy o awansie społecznym i majątku. Chłopak otrzymuje od Duchnowskiego zapewnienie, że uwzględni go w testamencie. Gdy właściciel dworu umiera, przyrodni brat Ignaca Stanisław (Piotr Pacek) stara się za wszelką cenę być pierwszym, który otworzy testament. Jednak bękart przechytrza go i ucieka z dokumentem. W ciągu dwóch dni musi dostarczyć go do krakowskiego sądu, by udowodnić swój tytuł szlachecki.

- Advertisement -

PAP: „Kos” to zupełnie nowe podejście do polskiego kina historycznego. Udowodniliście, że ono wcale nie musi z dokumentalną precyzją odzwierciedlać faktów, by oddać konkretne wnioski płynące z historii. Jak udało się wam w duchu tarantinowskim zawrzeć pierwiastek polskości?

Paweł Maślona: Początek pracy nad filmem to dość tajemniczy proces. Pomysły skądś przychodzą, a my sami nie wiemy, co podpowiada nam określone rozwiązania. Uważam, że są tematy, które domagają się opowiedzenia poprzez sztukę. Nigdy nie chciałbym stworzyć obrazu historycznego, który w tradycyjny sposób przybliża jakąś postać albo ważne zdarzenie z historii Polski. Dla mnie to nie jest wystarczający powód, by robić kino. Film – niezależnie od tego, czy jego akcja rozgrywa się współcześnie czy w przeszłości – to przede wszystkim opowieść, która musi mnie czymś ujmować, musi czemuś służyć. Zawsze chcę mówić o dzisiejszym świecie coś, co rezonuje ze mną i czym chciałbym podzielić się z widzami. Tym razem w pierwszej kolejności poczułem potrzebę zmierzenia się z tematem przemocy. Oczywiście, w „Kosie” znajdziemy więcej znaczących kontekstów. To, jak interpretuje się dany film, zależy w dużej mierze od tego, kiedy go oglądamy. Często okazuje się on historią o czymś innym niż początkowo nam się wydawało.

PAP: Odczytujemy ten film w kontekście trwającej w Ukrainie rosyjskiej inwazji. „Kos” jest antywojennym manifestem, w którym pokazujecie ziemię strawioną walką, zakorzenienie przemocy, stan immanentnej wojny. Sytuacja za wschodnią granicą wpłynęła na akcenty opowieści?

P.M.: Dla mnie to opowieść o tym, że przemoc rodzi przemoc. Niczego nie zmienialiśmy. Po prostu wojna sprawiła, że wszystko, co zostało napisane w scenariuszu, nabrało zupełnie innego, realnego wydźwięku. Zmodyfikowałem może jedną kwestię Jacka Braciaka w finałowej sekwencji, ponieważ uznałem, że idealnie pasuje do tego filmu – znacznie bardziej niż tekst oryginalnie zapisany w scenariuszu. Ale reszta rzeczy była już w nim zawarta. To łączy się z tym, o czym mówiłem na początku. Sądzę, że to na swój sposób magiczne, bo przecież nie byliśmy w stanie przewidzieć, że wybuchnie wojna. Tymczasem sytuacja w Ukrainie spowodowała, że „Kos” stał się tak bardzo aktualny, że trafił w swój czas.

PAP: W tym obrazie demitologizujesz Polskę szlachecką, rozprawiasz się z narodowymi cechami Polaków, wśród których honor, duma, upór zajmują istotne miejsce. Brakowało ci tego rozliczenia w polskim kinie?

P.M.: Kiedy myślę o polskim kinie historycznym, odnoszę wrażenie, że w większości są to próby ukazania naiwnej wizji rzeczywistości, która nie miała prawa nigdy się wydarzyć. Mam tu na myśli rzeczywistość, w której bohaterowie są nieskazitelni, myślą tylko o Polsce, są patriotami, wolnościowcami i nie można powiedzieć o nich nic złego. Takie wizje najczęściej trochę infantylizują historię. Dzieje się tak, ponieważ towarzyszą im inne motywacje niż te, które powinny towarzyszyć twórcom. Bo przecież zawsze chodzi o to, żeby opowiedzieć ludzki dramat, dotknąć prawdy o człowieku. Nie da się powiedzieć czegoś prawdziwego o człowieku, jeśli myśli się o nim przez pryzmat funkcji, którą pełnił – jako o żywym pomniku albo bohaterze przez wielkie „B”. Kiedy na ekranie brakuje „pierwiastka ludzkiego”, widz od razu wyczuwa, że coś jest nie tak. Ogląda postacie, w które nie wierzy.

PAP: Po świetnie przyjętym „Ataku paniki” ten film – ze względu na wielką, imponującą skalę – był dla ciebie swego rodzaju egzaminem dojrzałości?

P.M.: Tak, był w pewnym sensie egzaminem dojrzałości, ale na szczęście mogłem go zdawać razem ze wspaniałymi aktorami i współpracownikami. Chciałbym wymienić wśród nich zwłaszcza nieobecnego w Gdyni autora zdjęć Piotrka Sobocińskiego, fantastycznego filmowca, który ogromnie mnie wspierał. To był naprawdę bardzo trudny, wymagający film. Mieliśmy dużo prób, przygotowań i – co najważniejsze – pasji, dzięki której wszyscy chcieliśmy walczyć o możliwie jak najlepszy efekt.

PAP: Pamiętasz, kiedy nastał ten moment, w którym poczułeś satysfakcję, że powstaje dokładnie taka opowieść, którą chciałeś pokazać?

P.M.: Zwykle ten proces polega w znacznej mierze na tym, że wyświetlam sobie w głowie film na różne sposoby. Oglądam go w mojej wyobraźni i zastanawiam się, czy to jest „to” czy jeszcze nie. Wtedy wszystko jest tajemnicze, nieokreślone. Dopiero na planie znajduje swój wyraz. Z tego, co pamiętam, chyba mniej więcej w połowie zdjęć pomyślałem, że może nam się uda. To było tak skomplikowane, że nie miałem pewności, ale przynajmniej pojawiło się poczucie, że idziemy w dobrą stronę.

PAP: Tytuł mógłby sugerować, że to Tadeusz Kościuszko będzie prowadzić widza przez cały film. Tymczasem na pierwszoplanowego bohatera wyrasta szlachecki bękart Ignac. Jednak „Kos” to tak naprawdę cała panorama pełnoprawnych postaci. Od początku taki był zamysł?

P.M.: Tak. Już w podstawowym koncepcie Michała Zielińskiego Ignac był głównym bohaterem i wszystkie najważniejsze składowe już się tam znajdowały – Kos, czarny adiutant, pomysł, że wszyscy spotkają się w jednym miejscu. Później nasza praca z aktorami polegała w dużej mierze na tym, żeby maksymalnie pogłębić tych bohaterów i zbudować relacje między nimi. Naprawdę rzadko zdarzają się charaktery tak wyraziste, pozwalające aktorom na granie z lekkim, a czasem nawet mocniejszym przerysowaniem. Wiem, że mieli wielką radość z tego, że mogą je zagrać.

PAP: Faktycznie, w „Kosie” jest sporo groteski, ale sięgacie po różne, wieloznaczne środki. Jak określiłbyś barwę tego filmu?

P.M.: Sądzę, że on ma dużo kolorów i bardzo go za to lubię. Pewnie najbliżej mu do kina zemsty, jednak jest tam też trochę westernu, tragikomedii, horroru, dramatu. Właściwie nie do końca wiem, co to jest, ale podobają mi się nieoczywiste formy, które potrafią się mienić, przechodzić z jednego stanu w drugi, wywoływać w widzach skrajne emocje.

PAP: Jak udało ci się przekonać do udziału w filmie osoby dawno niewidziane na ekranie, jak Joanna Szczepkowska?

P.M.: Nawet nie było to trudne. Joasi spodobał się scenariusz i bardzo chciała zagrać w „Kosie”. Chciałbym jeszcze wspomnieć, że Joasia była pomysłem Nadii Lebik, która odpowiadała za casting. Jestem jej ogromnie wdzięczny za to, co zrobiła, i za wszystkie pomysły, które wniosła do filmu.

PAP: Poza obrazami Tarantino jakie były twoje najważniejsze filmowe punkty odniesienia, kiedy pracowałeś nad „Kosem”?

P.M.: Silną referencją – zwłaszcza w kontekście wymyślania finałowej sekwencji walki, gdzie inspirowałem się „Nędznymi psami” – był Sam Peckinpah. Przygotowując się do pracy, oglądałem sporo westernów. Zrobiłem sobie też retrospektywę podgatunku horroru, jakim jest home invasion. Wróciłem do filmów o tym, jak agresorzy próbują wbić się do domu bohatera. Miałem wielkie pragnienie, żeby zmierzyć się z tym i spróbować opowiedzieć kawałek takiej historii.

Rozmawiała Daria Porycka (PAP)

Rozmowa z Pawłem Maśloną odbyła się we wrześniu ub.r. podczas 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie „Kosa” doceniono Złotymi Lwami. Od piątku 26 stycznia obraz będzie można oglądać w kinach.

Share This Article
Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *