Do redakcji ” Dziennika Polskiego” w Krążowniku Wielopole, jak nazwał Pałac Prasy w Krakowie Olgierd Jędrzejczyk z Gazety Krakowskiej w swojej książce pod takim tytułem- trafiłem dokładnie w prima aprilis. 1 kwietnia 1975 roku. Otrzymałem tu etat stażowy na rok i zostałem przydzielony do działu miejskiego. Wieloletnim kierownikiem był tu Janusz Jakubowski. Miasto nie miało dla niego żadnych tajemnic.
– Czym się pan dotąd zajmował?- zapytał pierwszego dnia. Wiedział, że udzielałem się Klubie Dziennikarzy Studenckich, pisywałem do wakacyjnego „Dziennika Akademickiego” i miałem jednomiesięczną, wakacyjną praktykę w Dzienniku Polskim właśnie.
Odpowiedziałem, że pisywałem reportaże.
Jakubowski z błyskiem w oku- a bywał człowiekiem złośliwym- od razu postawił mnie na ziemi.
– Tu będzie pan zajmował się wypadkami w komunikacji, odpowiedziami na interwencje czytelników i pisaniem o dziurach w jezdni.
I tak było. Początkowo miałem z tym pewien kłopot, bo nie bardzo wiedziałem, kogo obarczać winą za to, że droga jest dziurawa. Musiałem „uczyć się Miasta”.
Nim jednak zostałem przyjęty na roczny staż, po którym kolegium redakcyjne decydowało: dać takiemu pełny etat czy podziękować- musiałem przynieść z dziekanatu zaświadczenie, że wkrótce, tj. 30 czerwca będę bronił pracy magisterskiej. Po obronie musiałem wylegitymować się dyplomem magistra. Taka reguła obowiązywała wtedy w dziennikarstwie.
Redakcja dzieliła się na kilka grup. Najniżej stali tacy jak ja, „trampkarze”, nazywani też pogardliwie „biegaczami”, od biegania z jednej na drugą imprezę typu przecinanie wstęgi na nowo oddanym moście, nadaniu imienia szkole czy dekoracji zasłużonych dla jakiegoś przedsiębiorstwa pracowników.
Ja dodatkowo jeszcze, zawsze o dwudziestej wieczorem wydzwaniałem do pogotowia ratunkowego, milicji i straży pożarnej .Powstawała z tego codzienna „Kronika wypadków”, bardzo uważnie śledzona przez czytelników.
Grupą o całe „piętro” a nawet dwa wyżej od nas byli „średniacy”, tacy którzy przeszli już przez mękę działu miejskiego, ale jeszcze nie byli publicystami pełną gębą. Z pokorą czekali na swą kolej dołączenia do starych wiarusów, takich jak Cybulski, Miecugow, Juliusz Kydryński ( brat słynnego konferansjera Lucjana), Adamczewski, Walawski.
Ta stara gwardia miała swoje felietony co tydzień w piątkowym magazynie i odcinała kupny od sławy. „Zapiski kinomana „ Cybulskiego, „Z fuzją i piórem„ Adamczewskiego, „Bez retuszu” Walawskiego. Zazdrościliśmy im sławy, na którą przychodziło czekać latami: dopiero po pół roku opublikowałem tekst „ w środku”, co było nobilitacją, pierwszym krokiem w dziennikarską dorosłość, inicjacją. Obszedłem wtedy wszystkie cztery kioski w rynku głównym i w każdym kupowałem po kilka egzemplarzy piątkowego magazynu z moim tekstem na całą stronę!, podpisanym imieniem i nazwiskiem, rzecz nie do pomyślenia na kolumnie działu miejskiego. Obdarowywałem nimi kolegów z akademika, gdzie ciągle jeszcze pomieszkiwałem do czasu obrony pracy, pozostałe rozdzieliłem po rodzinie. Niech wiedzą, z kim mają do czynienia!
Pewnego wieczoru, podczas dyżuru „świeżej głowy” zostałem znienacka mianowany biegłym..
„Świeża głowa” to był doświadczony dziennikarz, któremu nie wolno było czytać tego dnia niczego, poza szpaltami „Dziennika”. Do północy, do momentu oddania gazety na maszyny drukarskie, odziedziczone jeszcze z przedwojennych lat, po słynnym „Ikacu”- Ilustrowanym Kurierze Codziennym Mariana Dąbrowskiego, właściciela nie tylko tego tytułu, ale i całego Pałacu Prasy.
„ Świeża głowa”czuwała nad tym by na łamach nie było żadnej przykrej wpadki, takiej np. jak np. odwrócone do góry nogami zdjęcie, niedokończony tytuł czy nagłe urwanie się tekstu informacji .Wszystkie te przykre przypadki zrzucane były potem, z przeprosinami, na złośliwego „chochlika drukarskiego”…
Za ścianą gdzie dyżurowała „świeża głowa” dochodziły mnie głośne rozmowy starych wyjadaczy. W pewnym momencie Jerzy Pieśniakiewicz , znany, wieloletni fotoreporter wpadł do mojego pokoju.
– Kolego Szych!- zaczął bezceremonialnie- Rada Starszych mianuje was biegłym!
Rozpierała mnie duma z tego tytułu, bo nie wiedziałem jeszcze co się za tym tytułem kryje. Zostać biegłym po zaledwie półrocznym stażu?
– Będziecie biegać starszym kolegom po wódkę- objaśnił Pieśniakiewicz. Do godziny 23 do sklepu nocnego na rogu, a potem na melinę do pani Marysi.
Melina mieściła się po drugiej stronie ulicy, w pobliżu parterowych pomieszczeń gdzie mieli swoje pracownie (tak zwane „ciemnie”) fotoreporterzy Dziennika, Gazety Krakowskiej i Echa Krakowa.
Udałem się pod wskazany adres i zgodnie z instrukcją zapukałem dwa razy. Zaszurały czyjeś kapcie.
– Czego?- usłyszałem zrzędliwy kobiecy głos.
– Jestem od redaktorów- wypowiedziałem umówione hasło. Zaskrzypiał zamek. W drzwiach pani Marysia cała w papilotach i szlafroku.
.- Ile?
– Jedną.
– Piją?- raczej stwierdziła niż zapytała.
– Nooo…. jakby to powiedzieć…- kluczyłem niezaradnie.
-Aha, czyli chlają. No to weź dwie, po co masz latać dwa razy.
W dziale miejskim bylem od wszystkiego. Przyjmowałem telefony od czytelników, którzy nader często dostarczali chodliwych miejskich tematów: a to dziury w jezdni, to znowu kawałek sznurka zapieczony w chlebie, albo mylnie wydrukowany w gazecie numer pogotowia ratunkowego w miejsce prywatnego telefonu.
– Panie, kurwa mać , zróbcie coś z tym, bo mi tu dzwonią po nocy o pomoc. Dziś dzwonili, że kogoś szczur pogryzł . A to prywatywne mieszkanie, nie pogotowie, żyć się nie da…
Najczęściej straż, milicja i pogotowie opisywały banalne incydenty i wypadki, skrupulatnie jednak odnotowywane z uwagi na zainteresowanie rubryką. Ale zdarzały się i „perełki”, kiedy dopisało dziennikarskie szczęście.
Pewnego niedzielnego wieczoru dowiedziałem się że jednostka straży pożarnej wyjechała do pewnej jaskini w Dolinie Bętkowskiej, gdzie utkwił pod ziemią grotołaz-amator i przysypały go kamienie tak, że nie mógł się ruszyć ani tym bardziej wydostać na powierzchnię. Strażacy posyłali mu na linie jedzenie i wodę – akcja trwała już wiele godzin, a on wrzucał do pojemnika niewielkie kamienie. Ręce miał na szczęście wolne. Kiedy jednak akcja ratunkowa nie przynosiła rezultatu, padł dramatyczny werdykt: jeśli ma żyć, musi odjąć sobie nogę w kolanie!
Posłano mu tą samą drogą medykamenty uśmierzające ból, specjalne narzędzia chirurgiczne. Kiedy jak zwykle podesłał w pojemniku kamienie, ktoś wpadł na pomysł, by wysyłać mu wiadro, niech je napełnia kamieniami, może sam się odkopie. I tak się stało.
Zadzwoniłem do fotoreportera i pojechaliśmy na miejsce akcji. Nazajutrz zrelacjonowałem historię kierownikowi Jakubowskiemu . Z pytaniem, ile mogę o tym napisać.
– Nooo… – wyraźnie zadrwił sobie. Tak, żeby mógł się pan wypisać. Stroniczkę maszynopisu.
Jak na taką historię było to o wiele za mało. Ale i tak święciłem triumf: żadna z pozostałych dwóch gazet nie miała tej niezwyklej historii. A na kolegium redakcyjnym sama naczelna zbeształa porządnie Jakubowskiego, że nie pozwolił mi o niecodziennym wydarzeniu napisać znacznie więcej.
Stary wyga Jakubowski miał pewną wadę, starannie przez niego ukrywaną. Mimo wielu lat spędzonych w zawodzie, nie potrafił pisać na maszynie do pisania! Pisał ręcznie, wielkimi kulfonami, kreślił, zaczynał od nowa i szedł cichaczem do hali maszyn, gdzie któraś z dyżurujących maszynistek mu to przepisywała…
Raz w miesiącu odczytywał nam uroczyście tak zwane „zapisy cenzorskie”. Była to długa lista tematów i nazwisk o których nie wolno było pisać lub wymieniać ich w prasie. Na przykład zabroniono pisać o…pomniku Hitlera w Ugandzie i piosenkarzu Wojciechu Młynarskim, który za jakąś tam piosenkę z tekstem pełnym aluzji, jak to u Młynarskiego, podpadł władzy.
Wielopole tętniło życiem. Na parterze sfatygowane ale ciągle w użyciu maszyny drukarskie, nieco wyżej zecerzy składający wers po wersie w ołowiu napisane przez nas teksty- to oni byli pierwszymi czytelnikami ( oprócz cenzorów, rzecz jasna), na piętrze pokoje Dziennika Polskiego, nieco wyżej Gazeta Krakowska, z boku sportowe ” Tempo… Na ostatnim pietrze bufet z kanapkami, kawą, herbatą, gorącymi daniami „socjalistycznymi” : bigosem, flakami i fasolką po bretońsku.
– Muszę, ludzie, muszę kawy!- krzyczała jak opętana Dorota Terakowska z Krakowskej po powrocie z jakiegoś reporterskiego rekonesansu w Nowej Hucie i bezceremonialnie omijała kolejkę, żeby kawą ugasić rozdygotane emocje. Bywali tacy, którzy do barku przynosili gorzałkę w butelkach po mineralnej.
Tych z Krakowskiej nie lubiliśmy za bardzo, choć nawiązywały się nici sympatii i przyjaźni indywidualnych, często wymienialiśmy się tak zwanymi „musikami”, czyli informacjami z oficjalnych, nadętych imprez, na które akurat nie zdążył ktoś z Echa czy Krakowskiej. Taka wymiana następowała najczęściej przy barku w „Kolorowej” przy Wiślnej, gdzie na drugim piętrze mieściła się redakcja Echa Krakowa i Życia Literackiego.
Ale Krakowskiej nie lubiliśmy oficjalnie, bo wszystko musieli mieć, jako organ KW PZPR- większe. Większy format, większy nakład, większe wierszówki. Nam , pismu „czytelnikowskiemu” ( od nazwy wydawnictwa „Czytelnik”, które przez pierwsze lata istnienia wydawało „Dziennik Polski” – pozostawało miejsce honorowe: tylko u nas mogli ogłaszać nekrologi księża, nie pisaliśmy „towarzysz” przed nazwiskiem jakiejś ważnej persony z KW PZPR i to u nas, a nie organie jedynie słusznej partii ukazał się nekrolog informujący o śmierci księcia Romana Sanguszki, który zmarł w Sao Paulo w Brazylii. W organie było to nie do pomyślenia.
No i mieliśmy w Dzienniku absolutny rarytas, prawdziwego „białego kruka” w osobie Zygmunta Merty, jedynego w dziennikarskim światku Krakowa dziennikarza, który karierę zaczynał przed wojną w Ilustrowanym Kurierze Codziennym, popularnym Ikacu. W Dzienniku, w Klubie Dziennikarzy „Pod Gruszką” w 1976 roku obchodził 50-lecie pracy dziennikarskiej. Dostąpiłem wtedy zaszczytu bycia jego „giermkiem”, odbierając kwiaty i rozmaite upominki dla Dostojnego Jubilata, a to z tego powodu, że było wtedy w redakcji dwóch Zygmuntów: najstarszy, obchodzący 50-lecie i najmłodszy, z rocznym zaledwie stażem.
Pan Zygmunt siedział na tronie, na specjalnym podwyższeniu..W pewnym momencie w wielkim koszu wiklinowym niesionym przez Wojciecha Taczanowskiego i Zbigniewa Pełkę (obaj należeli wtedy do „średniaków”, kilka lat wcześniej awansowali do tego grona, opuszczając dział miejski) wniesiono młodą, zgrabną i urodziwą dziewczynę, skąpo odzianą. Była striptizerką. Złożyła uszanowanie Jubilatowi, wycałowała go na oczach publiki, ale nie rozbierała się do rosołu. Była ozdobą niecodziennej fety, a Pan Zygmunt jej pojawienie się przyjął z wielkim, nietajonym zadowoleniem…
Wielokrotnie opowiadał nam jak sprawozdawał ze Lwowa, gdzie IKAC miał swój oddział- słynny przed wojną proces Gorgonowej. Lata okupacji spędził Merta pracując jako… księgowy w jednym z przedsiębiorstw miejskich. On, z wykształcenia polonista! W 1945 r. był jednym z pierwszych dawnych współpracowników „IKC-a”, którzy wrócili do Pałacu Prasy, do zawodu żurnalisty w „Dzienniku Krakowskim”, przekształconego kilka miesięcy potem w „Dziennik Polski”…
Miał wtedy „Dziennik” wśród redaktorów kilka osobliwości. I osobowości zarazem. Do jednej z nich należał Adam Dziok, kierownik działu ekonomicznego ( redakcja podzielona była na działy: miejski,ekonomiczny, sportowy, społeczny, kulturalny). Był ten Dziok znany ze swojego niezwykłego wręcz roztargnienia. Pewnego dnia odebrał telefon. Dzwoniący prosił o połączenie z… redaktorem Dziokiem. Ten wybiegł na korytarz z głośnym okrzykiem: ” Adam Dziok do telefonu!”.
Byłem świeżo po studiach , przyzwyczajony do noszenia długich, sięgających do ramion włosów i nigdy bym nie przypuszczał, że staną się one powodem nielichej awantury.
Jako „trampkarz” posyłany byłem na rozmaite „oficjałki”. Jedną z nich było nadanie pewnej szkole podstawowej imienia Jurija Gagarina, pierwszego człowieka w Kosmosie. Uroczystość zgromadziła wielu oficjeli,w tym konsula ZSRR w Krakowie. Iśka Rubiś , fotoreporterka Echa Krakowa zrobiła wszystkim zgromadzonym pamiątkowe zdjęcie, tak trochę z zaskoczenia. Znalazłem się na nim i ja, i tak się złożyło, że stałem z tymi moimi hippisowskimi kudłami obok radzieckiego konsula, starannie, jak rekrut ostrzyżonego. Nazajutrz zdjęcie ukazało się na 1 stronie popołudniówki.
W południe wezwała mnie redaktor naczelna Halina Gugałowa ( wcześniej była sekretarzem redakcji Gazety Krakowskiej. Jej mąż w latach gomułkowskich był ambasadorem PRL Indiach i na Ceylonie, obecnie Sri Lanka),więc miała „chody” we władzach partyjnych.
– Pan musi skrócić te swoje włosy- oznajmiła lodowatym tonem. – Wykonuje pan przecież zawód polityczny i nie może się pan tak pokazywać. Mieliśmy tu telefony od oburzonych towarzyszy z Komitetu Wojewódzkiego.
Cóż było robić? Odwiedziłem znajomego fryzjera w hotelu „Cracovia” i poprosiłem żeby mnie ostrzygł, ale tak, by nie było tego specjalnie widać.
– Noo, widzę że jednak postawił pan na swoim- to naczelna następnego dnia przyjrzała mi się z uwagą. Ale nic poza tym. Miała, jak się okazało, inne plany wobec mnie…
Na mój dalszy los dziennikarski wpłynęli Gierek z Jaroszewiczem którzy, nie konsultując tego ze mną, postanowili, że powstanie województwo tarnowskie. W konsekwencji wszystko miało tu być wojewódzkie .Także tutejszy oddział Dziennika Polskiego. Trzeba było kimś ten oddział „obsadzić” i padło na mnie. Byłem najmłodszy stażem w redakcji, i w dodatku w stanie bezżennym.
– Może koniaczku? Zapali pan?- spytała z podejrzaną uprzejmością redaktor Gugałowa, kiedy niespodziewanie zostałem wezwany do jej gabinetu. Kołatało mi się po głowie, że pewnie za chwilę wręcz mi wypowiedzenie.
– Pojedzie pan do Tarnowa- powiedziała, kiedy nieledwie umoczyliśmy usta w lampce trunku.
– Oczywiście. Bardzo chętnie. Nigdy tam jeszcze nie byłem.
Wydawało mi się, że chce mnie wysłać na reportaż do miasta o którym wiedziałem jedynie tyle, że są tam Zakłady Azotowe.
-…tak na …rok – dokończyła naczelna. A potem zobaczymy. A o włosy nie musi się pan martwić. Uprzedziłam 1 sekretarza Komitetu Wojewódzkiego Stanisława Gębalę, że nosi pan długie włosy. Powiedział, że go to nie obchodzi. Byle były czyste.
Wbiło mnie to w fotel. Na rok! Porzucić to wszystko, kumpli z akademika, niezłe już kontakty jakie miałem z rozmaitych instytucjach i urzędach- i do Tarnowa? Na rok?
– Zamieszka pan na początek w hotelu. A potem dostanie mieszkanie.
No tak. Mieszkanie. W Krakowie nie miałbym na co liczyć. A nowe województwo miało pule mieszkań dla „pracowników niezbędnych dla województwa”. Zostałem wpisany na taka listę.
Tak się złożyło, że do Tarnowa przyjechałem z Antkiem Kowalskim, moim cicerone, który tymczasowo pełnił obowiązki kierownika oddziału- dokładnie 4 lutego, w kolejną rocznicę powstania „Dziennika. Mróz jak cholera, a w pociągu wysiadło ogrzewanie.
Na początek poszliśmy do siedziby oddziału. Krakowska 12, kręte, skrzypiące drewniane schody z wygryzionymi przez szczury dziurami. Wieczorami hałasowały na korytarzu prowadzącym do nędznych toalet.
W pokoiku Biura Ogłoszeń pani Stasia w grubym płaszczu i rękawiczkach. Zachorowała sprzątająca i nie było komu zapalić węglem w kaflowych piecach. Na biurku, które odtąd miało być moim, stała elektryczna maszyna do pisania i walały się mysie odchody. Cóż za kontrast z pięknym, o secesyjnych wnętrzach Pałacem Prasy na Wielopolu.
Antek zaprowadził mnie do hotelu Polonia przy Wałowej, gdzie miałem zamieszkać. Następnie odwiedziliśmy siedzibę KW PZPR, wydział propagandy, na którego czele stała Eleonora Szymkowiak, była partyjna towarzyszka w dębickim MPK.
– Przedstawię cię, a ty powiedz na koniec tak: ”mam nadzieję, że będzie się nam dobrze współpracowało”.
-Mam nadzieje- wymamrotałem do Sz.- że będzie nam się nam dobrze współpracowało.
Wykrzywiła usta w jakimś grymasie i tak już jej zostało w stosunku do mnie. Nie cierpiała mnie od pierwszego wejrzenia.
Codziennie miałem dostarczać do centrali w Krakowie, po 4-5 informacji z „terenu”, jak mawiano o oddziałach w Tarnowie i Nowym Sączu. Ostatnia strona Dziennika to była „Kronika nowosądecko- tarnowska”.
W Sączu kierowała oddziałem Jolka Antecka, mająca znakomite układy z tamtejszymi władzami, które systematycznie dopieszczała pochlebnymi tekstami. Ja miałem krytyczne spojrzenie na Tarnów i region, co stanowiło niemiły dla władz kontrast. Towarzyszka Eleonora korzystała z każdej okazji by mi to wypominać, aż w końcu na jednej z „wywiadówek”, jak nazywałem wtorkowe spotkania tutejszych dziennikarzy w wydziale propagandy rzuciła pod moim adresem:
-Wy się zastanówcie, czy wy się w ogóle nadajcie do tego zawodu!
Zastanowiłem się, i wyszło mi na to, że się nadaję. Ale u władz miałem przechlapane. Kiedy napisałem o brudzie i bałaganie w pasażu Tertila, gdzie mieściły się lśniące Zachodem sklepy pewexu, na wywiadówce pojawił się niejaki Jan Kornaś, kierownik wydziału ekonomicznego KW i mocno mnie za to obsobaczył, nie wiedzieć czemu. Dowiedziałem się, że jego żona jest w tych pewexach kierowniczką, i stąd jego napaść na mnie.
– Jak mogliście napisać coś takiego?! – towarzyszka Eleonora wysłała do mnie swoją prawą, a raczej lewą rękę, Jadwigę Jarosz. – Co sobie o nas pomyśli towarzysz Łukaszewicz?
Poszło o to, że w nocy szalała nad Tarnowem burza, a gwałtowna ulewa spowodowała przemoknięcie dachu ratusza i zgromadzone w Sali Pospólstwa obrazy sarmackie ucierpiały z tego powodu. Informacja o tym ukazała się w Dzienniku w dniu, kiedy do Tarnowa zawitał Jerzy Łukaszewicz, sekretarz KC PZPR ds. kultury.
Szczęśliwie Łukaszewicz Dziennika nie czytał…
Po raz pierwszy przyszło mi obsługiwać pochód pierwszomajowy w Tarnowie. W Krakowie zajmowali się tym starsi koledzy z grupy „średniaków”, tacy jak Pełka i Taczanowski, którzy opuścili już dział miejski. I zaliczyłem poważną wpadkę.
Napisałem, że na czele pochodu szła orkiestra garnizonowa. W Tarnowie,jak wiadomo, stacjonowało wtedy wojsko- 14 kołobrzeski pułk piechoty zmotoryzowanej.
Dochodziła północ. Poderwał mnie na nogi telefon. Dzwonił Adam Dziok, kierownik działu ekonomicznego w Dzienniku. Akurat miał nocny dyżur. Cały rozdygotany z emocji.
– Zapamiętajcie sobie, kolego Szych, że dziennikarz jest jak saper. Myli się tylko raz.
Rozbudziłem się na dobre.
– Do jasnej cholery! W Tarnowie nie ma wojska!- wrzeszczał d słuchawki.
– Ależ jest! Są koszary, na bramie wejściowej wielki napis „Wojsko Polskie”. Plac gdzie musztrę i czołgi widać z daleka…- oponowałem.
– Nie ma wojska w Tarnowie!- krzyczał- a wyście, kolego, napisali, że w pochodzie szla orkiestra garnizonowa. Zdradziliście tajemnicę państwową, mieliśmy tu poważne kłopoty z cenzurą..
Po drugiej stronie piętrowego budynku przy Krakowskiej 12 mieścił się oddział Gazety Krakowskiej, a tam, na szczęście, sami znajomi z Krakowa: Jurek Sadecki (po latach, już w nowej Polsce przez kilka lat naczelny tego pisma) , Inka Turkiewicz, Henryk Cyganik, Elżbiety: Toszowa i Noga, po mężu Borek.
Redakcja była naszym drugim domem .Naprzeciwko słynna restauracja „Bristol”, gdzie mieliśmy „stolik prasowy”, wystawiany zawsze, kiedy brakowało miejsc, bo lokal był oblegany, zwłaszcza w soboty.
W redakcji spędzaliśmy większość czasu na długich dyskusjach, często o tym, co ciekawego udało nam się „złowić” w ciągu dnia. Szczególne miejsce w tych rozmowach, dla odreagowania, poświęcaliśmy głupocie tutejszych władz, zwłaszcza tych partyjnych, czyli pzpr- owskich.
Tak upływały nam lata. Szybko udało mi się wyzwolić od bycia trampkarzem, biegającym po jakichś imprezach. Awansowałem na publicystę i całe dnie spędzałem na prowincji, szczególnie w małych miasteczkach. Przywoziłem stamtąd reportaże o rozmaitych nietuzinkowych postaciach, których tam nie brakowało.
W redakcjach obchodziliśmy urodziny i imieniny. Czasami późny wieczór i noc zamieniała się niepostrzeżenie w dzień, kiedy zimą za oknami jeszcze ciemno. Z niebywałej opresji wyzwoliła nas pani Stefania Białasowa, która od 40 lat zajmowała się dbaniem o porządek w redakcji.
Akurat ucztowaliśmy zapamiętale i nie zorientowaliśmy się, że to już 7 nad ranem. Było tam samo ciemno jak o 9 wieczorem poprzedniego dnia, kiedy zaczynaliśmy imprezę. Zadudniły czyjeś kroki na drewnianych schodach.
Pani Białasowa prowadziła z kimś ożywioną rozmowę.
– Jesteśmy redaktorami naczelnymi, wracamy z narady w Rzeszowie- zmroził nas fragment rozmowy- widzimy palące się światło, więc…
– Ja tam nie wiem, kim panowie są. Nie znam was. Idźcie sobie, bo zawołam milicję. Przeszkadzacie mi w pracy. Tu nikogo nie ma poza mną.
Naczelni odeszli jak niepyszni, a my uratowaliśmy skórę…
W tarnowskim oddziale Dziennika Polskiego spędziłem 17 lat. A wszystkie niezwykłe historie opisałem w przygotowanej do druku książce „Morderstwo w Tarnowskim Pałacu Prasy. Ze wspomnień dziennikarza na prowincji”.
Zygmunt Szych
na zdjęciu: redakcja Dziennika Polskiego w karykaturze, plakacie wydanym w 1980 roku z okazji jubileuszu 35-lecia Dziennika Polskiego.
Rano przechodziła po pokojach Wielopola nieoceniona Pani Eugenia i roznosiła nam po litrowej, obowiązkowej butelce mleka w szklanych opakowaniach. Miało to być, zgodnie z zaleceniami bhp, antidotum na ołów, którego opary unosiły się z zecerni i podobno dopadały nasze płuca. Pani Gienia przynosiła też świeże egzemplarze Echa Krakowa i rozdawała po redakcyjnych biurkach.
Przy wejściu do Wielopola kłębił się w południe tłumek gazeciarzy, przeważnie emerytów, którzy z naręczami popołudniówki roznosili je, jeszcze przed tym nim dostały je kioski- po kawiarniach i restauracjach w rynku i okolicy, albo sprzedawali „z ręki”.
– Jak to dobrze, że pana widzę, panie Zygmuncie- zwykła była mawiać na mój widok Janina Pitułowa, pełniąca funkcję sekretarza redakcji. – Pojedzie pan do Huty im. Lenina, tam mają uroczysty spust surówki. Będą władze..
Nie miałem wyjścia, musiałem jechać na ten spust z okazji 22 lipca albo rocznicy rewolucji październikowej. Tłukłem się tramwajami, a często brałem taksówkę, gdy zaproszenie dostawałem zbyt późno. Na samochód służbowy ja, trampkarz, nie miałem co liczyć, bo to był przywilej dla starych wyjadaczy. Czasami dojeżdżali nim, dla fasonu do Komitetu Wojewódzkiego PZPR, raptem kilkaset metrów od redakcji.
W dziale miejskim miałem konkurentkę do pełnego etatu. Albo ona albo ja… Była to córka jednej z maszynistek, starszej pani która niegdyś pracowała w SB przy Placu Szczepańskim. Ani ona ani jej córka nie darzyły mnie sympatią z powodu tego konkurowania o miejsce w redakcji, a maszynistka o każdym moim drobnym potknięciu informowała z rozkoszą, choć poufnie Jakubowskiego
Rok minął szybko, czekałem na werdykt . I doczekałem się! Kolegium zdecydowało o przedłużeniu ze mną umowy o pracę, tym razem już na pełnym etacie z „nieokreślonym czasem pracy”