Doktorowa od gardła rozsiadła się w składanym fotelu. Tyłem do słońca. -…bo wie pani-tłumaczy nauczycielce polskiego – byliśmy w Tunezji. I tam słonce tak dyskretnie operuje, że nie wiadomo kiedy, a człowiek czerwony jak burak. Doktorostwo przyjechali tu z Krakowa, do rodziny. Tyle tylko można się dowiedzieć. Doktorowa nie objaśnia, że jej rodzice to miejscowi chłopi, uprawiający fasolę o wdzięcznej nazwie „głupi Jaś”. Tu, w dolinie Dunajca, od Zakliczyna po Wielką Wieś, udaje się najlepiej.
Doktor z mężem nauczycielki stoją po kolanach w wodzie i moczą kije. To znaczy łowią ryby w wędkarskim języku.
– Ja- mówi doktorowa, z naciskiem na „ja”, ryb tutejszych nie jadam. Jakieś takie, wie pani …bezsmakowe. No, co innego frutti di mare. Jadała pani frutti di mare? Ale nie, nie te z Tesco. To paskudztwo, wielokrotnie zamrażane i odmrażane. Ja – naciska znowu na „ja”- najlepiej wspominam te znad morza śródziemnego. Co za wykwintność! Zwłaszcza jak je podadzą w tej knajpce na Lazurowym Wybrzeżu, jak to jej tam…
– Heniu! – woła do męża – jakże to nazywała się ta knajpa w okolicach Monte Verde, gdzie jadaliśmy najlepsze frutti di mare, bo pani jest ciekawa?
– Piazza Colonna – doktor zarzuca wędkę ( wyobraża sobie pan i? Taka wędka, kto by pomyślał to jakieś dwadzieścia tysięcy! Na szczęście złotych, nie euro! No, ale cóż, za luksus się płaci).
-…no tak, rzeczywiście, to była Piazza Colonna. Ech, te smaki, ci południowcy to dopiero mają kuchnię! No i te frutti di mare, na białym winie rzecz jasna, z ziołami prowansalskimi…
Wielka Wieś. Jakieś półtora kilometra za Wojniczem w stronę Zakliczyna trzeba skręcić w lewo, między dwiema wielkimi stodołami a długachnym polem fasoli. Jeszcze kilometr wyboistej drogi i jest. Maleńka cicha plaża rozsiadła się nad zakolem Dunajca. Koce nie wchodzą w rachubę, wyłącznie leżaki: wszędzie kamienie, często o fantastycznych kształtach otoczaki.
Miejscowi po sąsiedzku z przyjezdnymi, blichtr za pan brat ze snobizmem, bieda na kocu i bogactwo na wyściełanych fotelach. Mało kto zna to miejsce: ja zawdzięczam je znajomym ornitologom i przyjeżdżam tu dla kamusznika, niezwykle rzadkiego ptaka, składającego jaja wprost wśród kamyków, tak się to „gniazdo” niczym nie różni od otoczenia.
– Nie powiem, ładnie tutaj… – doktorowa od gardła, poczęstowana przez panią od polskiego zajada się ciastem rabarbarowym – ale przecież nie tak jak w Ngoro-ngoro. Była pani…- i urywa pytanie, bo przecież wie, że jej sąsiadka najdalej od Tarnowa była na Słowacji.
– Ale Ngoro-ngoro warto zobaczyć. Chociażby dla ptaków. Te olbrzymie stada flamingów. Coś pięknego! Że też zdjęć nie zabrałam!
Kwestia o ptakach to pewnie aluzja do mojego kolegi, który właśnie rozsiadł się w sąsiedztwie z aparatem i imponującej wielkości teleobiektywem , czekając na „naszego” kamusznika. Taki sprzęt na doktorowej od gardła najwyraźniej robi wrażenie.
Właśnie z drugiego, stromego brzegu Dunajca przeprawiają się na naszą stronę tubylcy. W reklamówkach zagrycha, w staromodnej bańce, w jakiej kiedyś noszono mleko ze sklepu- świeży bimber. Dunajec dziś płytki, ledwie po kolana.
– Heniu – woła doktorowa do męża – przypomnij, jakże nazywały się te śmieszne ptaki z takimi zakrzywionymi dziobami?
– Ibisy kasztanowate – rzuca doktor od niechcenia, przez ramię, wyraźnie nierad, że mu się przeszkadza w łowieniu.
Tubylcy już tu są. Piją prosto z bańki, bo zapomnieli „naczyniek”, jak mówią. Zagryzają swojską kiełbasą. Po godzinie będą śpiewać :
– widziałem Marynę raz we młynie
Widziałem Marynę raz we młynie
Jak lazła do góry po drabinie…
I widać jej było gołe nogi (…)
Ło, jakie grubaśne, boże drogi!
Doktorowa odruchowo przykrywa swoje kocem, mimo prażącego słońca.
Jeden z miejscowych idzie za potrzebą. Nie szuka ustronnego miejsca, prosto do Dunajca, widać, że tutejsze maniery są dosyć luźne, nawet jak na lato.
– Ooo, patrzcie się – woła do swoich – gówno! Gówno płynie!
Rzeka niesie je na powierzchni, lekko falujące. Doktor usłyszał tę elektryzującą wiadomość i w ostatniej chwili z gracją uchylił się przed niezwykłym eksponatem.
– Hołota!- doktorowa nie może powstrzymać się od krytyki -widziała pani? Co za swołocz, ja bym takiego…
Swołocz idzie teraz popływać, bo bimber zrobił swoje i warto się ochłodzić. Pluskają się tuż koło stanowiska doktora, więc ten z dostojeństwem zwija wędkę i wraca na legowisko. Sukces, złowił cztery pstrągi.
– Usmażymy? – pyta żony.
– No chyba żartujesz, Heniu. Wywal to paskudztwo z powrotem do rzeki. Chyba widziałeś co tu płynęło przed chwilą.
Doktor najwyraźniej pod pantoflem, zwraca pstrągom wolność. Chyba z żalem, bo łowił je coś ze trzy godziny.
– A co tam u państwa – zainteresowała się doktorowa od gardła sąsiadami – więc powiada pani, że byliście na Słowacji? Powiem pani szczerze, że nie byłam tam nigdy. Jakoś tak… za blisko.
Nauczycielka od polskiego opowiada o słowackich górach, zamkach, i znakomitej bryndzy ”prosto od górala” .
– no tak, no tak – przytakuje z pobłażaniem doktorowa – tylko, wie pani… ta bliskość. To za blisko jednak. Heniu, a gdzieśmy to byli najdalej?
– Na Bora-Bora.
– No tak. Trzynaście godzin lotu. A państwo na tę… Słowację – samochodem?
– Autokarem .
– Autokarem… To musi być męczące.
– Skądże! Bardzo przyjemna podróż. I cały mijany świat widać z bliska.
– No właśnie. O tę bliskość idzie. I ta bryndza, od chłopa. Jeśli od takiego jak ci tu…
Pora się żegnać.
– To do następnego. Jak się znowu spotkamy, przywieziemy zdjęcia z Bora-Bora. Cudowne miejsce.
Słońce schowało się za Panieńską Górą, i letni dzień w Wielkiej Wsi dogasa powoli.
Do zobaczenia za rok na maleńkiej, cichej plaży.