Po raz siódmy w Auditorium Maximum UJ odbyło się Dyktando Krakowskie – organizowany przez Wydział Polonistyki UJ największy w Polsce konkurs ortograficzny. Tekst tradycyjnie przygotowała prof. Mirosława Mycawka z Katedry Współczesnego Języka Polskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Znamy ich treść. Możecie sprawdzić, jak dalibyście sobie radę z ich napisaniem.
Do pisania sprawdzianu zasiadło kilkuset uczestników. Dyktando składało się z dwóch kategorii: „otwartej” (dla osób powyżej 15. roku życia) oraz „junior” (dla dzieci i młodzieży do 15. roku życia).
Tegorocznym Krakowskim Mistrzem Ortografii został Tomasz Malarz, który popełnił 7 błędów. Druga była Zdzisława Gruzla (8 błędów), a trzeci Tomasz Kulicki (9 błędów). Wśród dzieci i młodzieży zwyciężyła Joanna Pawłowicz (10 pomyłek), przed Agatą Waruś (11 pomyłek) i Hanną Cetnarowską (12 pomyłek).
Okazuje się, że nawet mistrz ortografii nie był bezbłędny, ale trudno się temu dziwić. Możecie sami sprawdzić, jak trudne zadanie stało przed piszącymi siódme Dyktando Krakowskie.
Dorośli musieli uporać się z tekstem pt. „Collegium Maius – tour à rebours”:
Czymżeż byłby Kraków bez naszej Alma Mater, a krakowska wszechnica bez Collegium Maius? To tak, jakby sobie wyobrazić Pizę bez Krzywej Wieży, Stambuł bez Hagii Sophii, Paryż bez wieży Eiffla, Peru bez Machu Picchu, Alpy bez Mont Blanc czy w końcu pizzę hawajską bez ananasa. Na szczęście UJ istnieje i ma się arcyświetnie. Podobnież Kolegium Większe, które już zdążyło okrzepnąć w nieneogotyckim kształcie. Roi się w nim od żądnych ekstrawrażeń turystów z zagranicy: pół-Azjatów, Południowoafrykanek, bużumburczyków, hażan, Nowogwinejek i Bóg wie, kogo jeszcze. Co i rusz można dostrzec szkolne wycieczki, ostatnio bodajże z Unierzyża, Rzerzęczyc i Ożumiecha. Nadto raz po raz zagląda tu jakiś król, książę, chargé d’affaires lub doctor/doktor honoris causa. Do historii przeszła wizyta cesarza Japonii Akihito, którego małżonka, Michiko, grała na fortepianie „Pleyel” mazurki Chopina. Raz zdarzyło się drobne faux pas – ze względu na fochy tubylczej kotki Burki piesek Lulu rasy chihuahua, pupilek cesarza Etiopii Hajle Sellasjego/Syllasjego, musiał przeczekać uroczysty obiad w służbowym rolls-roysie. Nie uwierzycie jednak, co zaszło po fetowaniu jubileuszu 60-lecia uniwersyteckiego muzeum, które dzięki geniuszowi zarządców i megahojności darczyńców chlubi się obfitością zbiorów. Otóż po sesji naukowej i minibankiecie w kawiarni „U Pęcherza” dyżurny kustosz, pracoholik zagrożony karoshi, wszedł do Librarii i zmorzony wytężoną pracą, półsiedząc na chybotliwym quasi-biedermeierze, przysnął. Nagle jakby się ocknął, rozejrzał w koło i struchlał. Ultrabłękitne sklepienie Librarii zszarzało. Znienacka wypiętrzyły się na nim cumulonimbusy. Co się dzieje?! Na fotelu rektorskim rozpiera się potężny jak wieprz kot à la Behemot z rozżarzonym cygarem w pysku i muchą w kolorze lilaróż. Cóż, noblesse oblige. Vis-à-vis kocura pół siedzi, pół leży wpółprzytomny scherlały gnom – z wyglądu wypisz wymaluj Faust, pseudoabsolwent krakowskiego Hogwartu. Sącząc becherovkę, grają w stukułkę o wykradzioną ze Skarbca statuetkę Oscara. Popiersia mędrców niby zmierzchnice zrywają się z hurkotem ku górze, jakby miały zatańczyć jive’a. Kustosz, przerażony, pędzi do Stuby Communis. Tam jest dopiero armagedon. Zegar zamiast hejnału mariackiego i Mazurka Dąbrowskiego wygrywa na przemian hity disco polo: „Mydełko Fa” i znane z covera Shazzy „Baiao Bongo”. U stóp zwykle lśniących, a teraz wpółspróchniałych schodów upstrzonych rozetami orzastu zhardziali halabardnicy na stosie rozprutych profesorskich tóg okładają się drzewcami, aż sczepiają się im haki wieńczące włócznie. Tego już za wiele! Kustosz wpada do Sali Zielonej. Zamiast Hamleta na obrazie Eugène’a Delacroix dostrzega Harry’ego Pottera. Strzaskany fortepian niczym szczeżuja szczerzy sczerniałe klawisze. W krużgankach niby-wirydarza maszkaron wypluwa do lawaterza kłębiące się murzyłki, zmróżki i ziemiórki. Ohydztwo! Z Huty zwanej dziś Zaułkiem Estreichera dochodzą pohukiwania puchacza lub pójdźki. Z piersi kustosza dobywa się krzyk, ktoś chwyta go za ramię.
Czy to była jawa, czy li tylko senna mrzonka? Przekonajcie się sami.
Juniorzy sprawdzali swoją wiedzę w oparciu o tekst zatytułowany „Żako na gigancie”:
Dwunastoipółletnia Hela, córka schorowanego hutnika i chimerycznej pseudochórzystki, marzy, by zostać ornitolożką. Na razie hoduje szaro upierzoną papużkę żako o imieniu Horacy. Jednakże hobby Heli czasem zamienia się w megahorror. Podczas ostatniej Wielkiejnocy, a ściślej w Poniedziałek Wielkanocny, zasiedli wraz z kuzynostwem przy wielkanocnym stole, przyozdobionym stroikami ze śnieżyczkami, hiacyntami, zarzyczkami i żonkilami. Zanim ktokolwiek zanurzył łyżkę w świeżo warzonym żurze, dał się słyszeć głuchy huk. Chuligan Henio wychynął spod stołu i zachichotał. Hela wpierw półbiegiem, a w końcu chyżym pędem rzuciła się w głąb mieszkania. Na półpiętrze dostrzegła wpółuchylone okno i znikające w okiennej szczelinie jaskrawoczerwone sterówki Horacego. Dziewczynka w tempie mknącego charta ruszyła w pościg. Wybiegając z bramy, natknęła się na dwóch zhardziałych huncwotów, którzy chlusnęli jej schłodzoną wodą prosto w twarz. – „Nie ważcież się więcej!” – ostrzegła hultai. Wybiegając z ulicy Brackiej na Rynek Główny, zadarła głowę ku górze i dostrzegła uciekiniera, który z jerzykami i jaskółkami wywijał podniebne harce do czasu, aż z wierzchołka wieży mariackiej poderwała się pustułka i sprawiła, że ptactwo się rozpierzchło. Horacy przysiadł na Pomniku Żaczka, ale znienacka uniósł się w powietrze i żwawo opuścił plac Mariacki w kierunku Wawelu. Na Plantach przeleciał trzykrotnie wkoło siedzącego na ławce podhalańczyka w mundurze koloru khaki, wyrwał mu jastrzębie pióro z kłobuka i prując powietrze, pomknął w stronę Wisły. Żołnierz z nagła zerwał się z ławki i rzucił w pogoń za papużką, nie zważając na to, że mżawka przeszła w śnieżycę. Biegł, wymachując ciupażką i raz po raz zderzając się z krakowianami idącymi na Emaus. Ptak tymczasem wyhamował w locie i upuścił piórko do rzeki. Chwackiego strzelca nie opuszczał hart ducha, chciał w bród dotrzeć do zguby, lecz musiał zrobić to wpław. Horacy zaś przysiadł Heli na ramieniu i wychrypiał: śmigus-dyngus!
(AI GEG)