Kameleon zawodowiec – Janusz Gajos kończy 85 lat

Grzegorz Skowron
Fot. PAP/Rafał Guz

Koledzy mówią, że zawsze trzyma się z boku, małomówny, do granic skromny, jakby nieświadomy swej pozycji. Jest absolutnym mistrzem wewnętrznej transformacji – o Januszu Gajosie w 85. urodziny aktora pisze Jacek Wakar, szef działu kultury PAP, autor książki „Przyczajony geniusz. Opowieści o Januszu Gajosie”.

- reklama -

O Januszu Gajosie, jak zwykle bywa w przypadku największych z największych, można na tysiące sposobów. Można iść oczywistym tropem, wspomnieć najbardziej popularne role, ale zaznaczyć od razu, że to artysta, któremu z przesadną wygodą niewygodnie. Bo przecież wjeżdżał na wypełnione do ostatniego miejsca stadiony wraz z czołgową załogą z „Czterech pancernych i psa”, Janek Kos dał mu popularność właściwie niemożliwą do zmierzenia, ale zamiast się w niej umościć, zrobił wszystko, by z utrwalonym wizerunkiem zerwać i sprawić, by Kos pojawiał się wyłącznie w anegdotach z przeszłości. W jego miejsce przyszły role w filmach Andrzeja Wajdy, Wojciecha Marczewskiego, Krzysztofa Kieślowskiego, Filipa Bajona, Kazimierza Kutza, Janusza Morgensterna i wielu, wielu innych. Role wspaniałe, w których żonglował swym wizerunkiem, udowadniając, że dla niego i niebo to nie jest żaden limit.

- REKLAMA -

Bywał nadwrażliwym introwertykiem z nadwagą w „Wahadełku” Bajona, odkrywającym przed swą córką wielką tajemnicę, ojcem z „Dekalogu IV” Kieślowskiego i facetem, co pragnie wyreżyserować własną śmierć w „Białym” tego samego twórcy. Jego sędzia Laguna z „Piłkarskiego pokera” Janusza Zaorskiego próbował zachować twarz w przeżartym korupcją świecie futbolu, a potem na własnych warunkach wszystkich ograć. Cenzor z „Ucieczki z kina Wolność” Marczewskiego – może jednego z najwybitniejszych filmów w całej historii polskiego kina – brudny od szlamu swej pracy, wewnętrznie do cna wydrążony, dostawał szansę na lepsze życie, dołączając do świata ekranowych bohaterów, bo tylko tam miał szansę na powrót do niewinności. Alkoholik z „Żółtego szalika” Morgensterna z lubością wlewał w siebie gęstą, lodowatą „substancję”, aby za chwilę, upodlony, osunąć się w piekło nałogu. A przerażający w swym cynizmie i żądzy władzy nad innymi arcybiskup Mordowicz z „Kleru” Wojtka Smarzowskiego, ten, co upodobał sobie „złote, a skromne”? Fertyczny Cześnik z „Zemsty” Wajdy, a na przeciwległym biegunie schowany w sobie prokurator z „Body/Ciało” Małgorzaty Szumowskiej? Nie miejsce tu na szczegółową filmografię Janusza Gajosa, tym bardziej, że wymieniać można bez końca.

- Advertisement -

Nie było przecież do tej pory o żadnym z bogatej galerii potworów, bo i w tej dziedzinie aktor niewielu ma równych. To przecież on był z pozoru miękkim, a w istocie sadystycznym Kąpielowym z „Przesłuchania” Ryszarda Bugajskiego albo celowo przerysowanym komiksowo Grossem z „Psów” Władysława Pasikowskiego. Na dość podobnej zasadzie zbudował postać herszta mafii w serialu „Ekstradycja”. To nie jest aktor, który dla czarnych charakterów na siłę szuka usprawiedliwień (co najwyżej znajduje trafne motywacje), odmawia grania bohaterów zbyt brutalnych. Raczej znajduje wyzwanie w szukaniu najbardziej ciemnych odcieni czerni, ale skrywa ją głęboko w sobie. Bo na powierzchni jest szeroki uśmiech, delikatny ton, niebudzące obaw spojrzenie. Zło bohaterów Gajosa, nierzadko takie powodujące zimny dreszcz, atakuje znienacka, ukryte pod maską usypiającej czujność jowialności. Właśnie takie role, przede wszystkim filmowe, każą stwierdzić, że Gajos to jeden z nielicznych w naszym kraju (można policzyć ich na palcach jednej ręki) aktorów w gruncie rzeczy amerykańskich. Nie miałbym żadnych problemów, by wyobrazić sobie, dajmy na to, duet Gajosa z Alem Pacino. Dość podobne, jak mniemam, mają podejście do zawodu, z takiej samej ulepieni są gliny. Kocha ich kamera, a oni wiedzą, co znaczy oddać pełnię życia i całe człowieczeństwo. Ani na chwilę nie zapominają bowiem, że człowiek nie jest tylko od pasa w górę, że dobre miesza się w nim z podłym, wysokie z niskim, piękne z odstręczającym.

Chyba to właśnie zdaje się znakiem rozpoznawczym sztuki aktorskiej Janusza Gajosa. Nie broni się przed graniem kanalii, ale na dnie każdej z nich próbuje znaleźć choćby okruch, powidok dobra. Oczywiście tylko wtedy, gdy nie zaburza to wymowy projektu, bo trudno szukać jasności w biskupie z „Kleru”.

„Ucieczka z kina Wolność” to już całkiem inna historia, Wojciech Marczewski przypominał, że jej bohater, cenzor, mówi o sobie: „w niejednym gównie palce maczałem, ale…”. No właśnie, sedno tkwi w owym „ale” i właśnie tę nieostrą granicę między życiem niecnym a przebłyskiem godności Gajos umie uchwycić jak nikt inny. W mojej ulubionej scenie z „Samobójcy” Erdmana – telewizyjnego przedstawienia Kazimierza Kutza – bohater, niejaki Podsiekalnikow, świadomy swej małości i upokorzenia, je pasztetową. A właściwie nie tyle je, ile żre – łapczywie, prosto z gazety. Nagle podnosi wzrok i widzi, że spogląda na niego mała dziewczynka. Zasłania się przed nią dłonią, jakby w tej jednej chwili cały był wstydem. Jest w tym geście znów na wskroś ludzki i ze wszystkiego rozgrzeszony.

Można opowiadać o Januszu Gajosie przez pryzmat jego determinacji. Wiadomo, do szkoły aktorskiej zdawał cztery razy. W międzyczasie terminował w lalkowym teatrze Jana Dormana w śląskim Będzinie. Nie miał daleko, bo jest z Dąbrowy Górniczej. Zatem nie poddał się, był w Będzinie człowiekiem do wszystkiego. Podobno lubił chodzić blisko sceny, kiedy zbliżała się północ. Wtedy biła z niej dziwna łuna, a nad deskami unosił się kurz. Zobaczył w tym obrazie czystą magię i postanowił za wszelką cenę ją tworzyć. Walczył, choć wielu innych dawno by odpuściło.

Zaczynał w Łodzi, by po roku przenieść się do Warszawy. W pierwszym okresie pracy kojarzony był głównie ze scenami lżejszego kalibru – Komedią, a przede wszystkim Kwadratem. Odebrał tam dodatkową szkołę rzemiosła, co sprawiło, że mistrzem w dziedzinie komedii jest niezrównanym. Przyniosło także kolejną rolę – złotą klatkę: Tureckiego w Kabarecie Olgi Lipińskiej. Zgasł Kos, narodził się polski sympatyczny, chociaż trochę groźny prostak, jak z Mrożka, trochę jak Edek z „Tanga” – uwielbiany. I zagrany przez Gajosa z wyczuciem godnym wszystkich laurów, chociaż pozornie przecież bez wyczucia. Kolejna barwa do portretu aktora, przypomnienie, że w sztuce, jak mawiał Gombrowicz, najtrudniejsza jest łatwość.

I znowu – zamiast odcinać kupony i drążyć kabaretową popularność, poszedł aktor w teatr najpotężniejszych wyzwań, najpierw współtworząc warszawski Powszechny, a potem przez ostatnich niemal 20 lat – Narodowy. Grał bardzo wiele, role wybitne przeplatając z przyzwoitymi, czasem zdarzały się też nieporozumienia, ale to marginalna część jego dorobku. Gdy idzie o gatunki, nie stawiał sobie granic. Wspaniały w klasycznych komediach, nasycał je czasem nieoczekiwaną goryczą. Na przykład jako Koczkariew w „Ożenku” Gogola z Powszechnego – ten, który dla własnego zysku chce wyswatać przyjaciela – nie chodził, tylko niemal bez przerwy biegł. Jakby jego samego przerażały własne świństwa, jakby zamieniał się w trzęsącą się ze strachu galaretę. W wybitnym „Simpatico” Shepharda, wyreżyserowanym w Powszechnym przez Mariusza Grzegorzka thrillerze rozgrywającym się w środowisku wyścigów konnych, jego bohater z początku zdaje się królem życia, rozdającym karty. Że coś jest nie w porządku, zdradza gest nerwowego, obsesyjnego przygładzania włosów. Po dwóch godzinach gęstego od emocji spektaklu bohater Gajosa leżał na ziemi, zwinięty jak embrion, wstrząsany drgawkami. Przez ten czas przeszedł drogę na samo dno. Już nie było dla niego ratunku.

Tylko że ów rajd do piekła odbył się w nim, zniszczył go w środku, na zewnątrz prawie nic się nie wydarzyło. Byli aktorzy, jak Tadeusz Łomnicki, którzy zmieniali się w jednej chwili. W mgnieniu oka przybywało lub ubywało im lat lub kilogramów, modulowali głos, sprawiali, że ich sylwetka i chód były nie do poznania. Z Gajosem jest inaczej. Na pierwszy rzut oka wszystko jest w nim takie samo, mógłby założyć na siebie grube pokłady charakteryzacji, ale im starszy, tym bardziej od tego stroni. Kiedyś, w Powszechnym, grał „Mszę za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego w ciężkim płaszczu i na bogato zdobionym tronie. Po wielu latach powrócił do niej w Narodowym, ale płaszcz zastąpiła szara marynarka, a tron proste krzesło. Wszystko, co najważniejsze, działo się bowiem w człowieku, tam przechodził prawdziwy armagedon. Właśnie taka jest aktorska strategia Janusza Gajosa – ta sama twarz, czasem nerwowy gest, dający prawo do niepokoju, w środku zaś dogłębna przemiana. Łomnicki był aktorskim kameleonem i Gajos jest nim również. Nie od rzeczy mówi się, że przejął schedę po największym z największych. Tyle że Gajos jest mistrzem transformacji wewnętrznej, może nie tak spektakularnej, ale równie głębokiej.

Metryka mówi, że Janusz Gajos kończy w poniedziałek lat 85, ale to wydaje się niemożliwe. Pięć lat temu wydawnictwo Czerwone i Czarne postanowiło zrobić mu prezent w postaci książki z opowieściami przyjaciół. Na „Przyczajonego geniusza” (tytuł pochodzi od Macieja Wojtyszki) złożyło się 21 rozmów. Szybko przekonałem się, że aktor nie ma elektoratu negatywnego, nikt, do kogo zadzwoniłem, nie odmówił spotkania. Wszyscy bez wyjątku, mówiąc o Gajosie, uśmiechali się, jakby wywoływało to w nich ukrytą jasność. Wspominali o skromności, o tym, że zwykle patrzy z boku, woli być w cieniu, nigdy na świeczniku. O tym, że jak nikt ma timing do opowiadania dowcipów, że kiedy odzywa się cichym niskim głosem, milkną wszyscy inni. Przypominałem sobie wówczas własne rozmowy z aktorem, kiedy nie mogłem namówić go na jakiekolwiek podsumowania. Powtarzał tylko, że udowodnił, że się do tego zawodu nadaje, a to dobrze, bo tylko o to mu chodziło.

W rozmowach o Januszu Gajosie (także tych z Izabellą Cywińską, Ryszardem Bugajskim, Piotrem Machalicą – wymieniam tych, co odeszli) dominowały ciepłe barwy, choć czasem nasycone melancholią. Gdybym samego siebie zapytał o to, o co pytałem swoich rozmówców – o kolor najbardziej wiążący się z Gajosem – powiedziałbym chyba że mocny burgund, nasycona czerwień, spokojna i stonowana. Wciąż bowiem przypominam sobie zakończenie spotkania z reżyserem teatralnym Piotrem Cieplakiem. Pytany o skojarzenie z aktorem mówił tak: „Na pewno nie jest to obraz strzelisty, monumentalny. Zadymiona knajpa, zgangreniały świat i jakiś facet mówi mi zdania z +Jądra ciemności+ Conrada i +Czasu apokalipsy+ Coppoli. Obraz ciemnawy raczej, gorzki, wcale nie budujący. Mądry”.

Jacek Wakar (PAP)

Share This Article
Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *