– Bolejesz nad tym niezwykłym zjawiskiem, jakiego doświadczamy, a jakim jest degrengolada Bristolu?
– Boleję, jak chyba zdecydowana większość tarnowian, zwłaszcza tych starszej daty. Wyrosło nowe pokolenie, które lat świetności tej restauracji o wyjątkowych, secesyjnych wnętrzach i nade wszystko niepowtarzalnej atmosferze już nie zna.
– Co takiego zatem stało się z Bristolem, że ostał się jeno w legendzie, we wspomnieniach?
– Przede wszystkim należy pamiętać, że zmieniła się, i to zasadniczo, epoka. Także w gastronomii. W tamtych, mimo wszystko jakimś cudem radosnych czasach knajp było w Tarnowie ledwie kilka. Wśród trzech zdecydowanie najlepszych (Bristol, U Spicymira i Podzamcze na Górze św. Marcina) ta pierwsza, Bristol właśnie, wyróżniał się tym ciekawym, nobliwym, galicyjskim wnętrzem, tymi salami które miały swoje nieoficjalne nazwy: Jadalka, Bawialka i Salon. Każda z nich miała swoją ”duszę”, z najbardziej nobliwą Bawialką z parkietem dancingowym i słynnymi lożami, o miejsce w których trzeba było zabiegać. Bo pobyt w loży, zwłaszcza w sobotnie dancingi, nobilitował. Tak jak nobilitował sam pobyt w Bristolu, o którym to pobycie sobotnim w poniedziałki huczały biura.
– Ale przecież wszystko tu takie samo!
– Ale nie to samo jednak. Zmienił się na minus wystrój wnętrza, które utraciło swój dawny szarm. W dodatku nastąpiły gruntowne zmiany na mapie gastronomicznej Tarnowa. Przybyło restauracji takich ze szczególną atmosferą i wyjątkowo wyrafinowaną kuchnią, dyskretną obsługą, co klienci cenią sobie szczególnie. Bristol oddał pole, jakby mimochodem, bez walki. Przykro patrzeć jak parterowe sale świecą pustkami, a ta na górze jest zupełnie pozbawiona charakteru.
– Nie ma szans na powrót do dawnej świetności?
– Jest. Ale potrzebna jest wizja. Na początek, koniecznie, jakiś dobry specjalista-dekorator wnętrz, który ponownie tchnie w to miejsce dawnego ducha. Ta restauracja absolutnie powinna wrócić na swoje dawne, niekwestionowane miejsce lidera. Trudno w Małopolsce znaleźć tak wspaniałe wnętrza, dziś niestety zupełnie „zgaszone”.
– Co decydowało o tamtej atmosferze i powodzeniu lokalu?
– Tradycja. Do szpanu należało tu organizować weselne przyjęcia. Bywać na niedzielnych obiadach. W niedzielę otwierano lokal o 11 , a już pół godziny wcześniej ustawiała się kolejka, bo potem trudno było o wolne miejsce. Sobotni Bristol nazywano „odkurzaczem”, bo wieczorem wciągał w swoje zaklęte rewiry każdego który przechodził tędy Krakowską. Kelnerzy byli za pan brat z wieloma stałymi klientami, choć mawiało się pół żartem, że każdemu są w stanie dopisać datę urodzenia do rachunku. Do osobliwości lokalu należała tuba okrętowa z „Batorego”, która jakimś cudem tu trafiła, a przez którą kelnerzy z parteru komunikowali się z podziemiami kuchni, ale także olbrzymi dębowy kloc, na którym rozbijano setki schabowym, brizoli i rumsztyków. Ale także ludzie, w tym słynny cieć, pan Stanisław, były żołnierz I armii Wojska Polskiego, chłop dwumetrowej postury przed którym każdy miał respekt. O pierwszej w nocy z soboty na niedzielę odwiedzał stoliki ze swoim sakramentalnym” zamykamy, panowie”. I trzeba się było potulnie rozstawać. Zapamiętywał takich, którzy się tu narazili złym zachowaniem i mawiał: ”pan tu nie wejdzie”, kiedy taki w sobotę chciał kupić talon na dancing. Tak było. Teraz kelnerzy w najlepszych nawet knajpach są anonimowi, bezosobowi. I wszędzie obowiązuje „się”. Przychodzi się, zamawia się, zjada się, płaci się i to wszystko. Bez ploteczek, tamtego miłego gwaru.
– Zostało jeszcze coś z dawnego Bristolu?
– Prawdę mówiąc, niewiele. No, poza absolutnym zjawiskiem jakim jest szatnia z numerkami, czego już nigdzie się nie praktykuje. Jakby żywcem wyjęta z filmów Barei. Jeżeli ktoś chciałby przypomnieć sobie dawne lata, powinien koniecznie odwiedzić Bristol. I ma też ten zacny niegdyś lokal jeszcze jedną niezwykłość, której próżno by szukać w jakiejkolwiek innej, współczesnej knajpie. To kilka tomów „Złotej Księgi” z bardzo oryginalnymi wpisami niezwykłych czasami gości. Miałem ją kiedyś w ręku i z niejakim poruszeniem przeczytałem wpis goszczącej tu Mieczysławy Ćwiklińskiej. Chwaliła kuchnię, bo… dania były ciepłe. Ona, bywalczyni salonów! Kunicka wyrażała ochotę ponownych odwiedzin, kiedy tylko znów zawita do Tarnowa z recitalem. Ale Bóg raczy wiedzieć, czy dotrzymała słowa…