Ta część Kapłanówki, odwiecznego tarnowskiego targowiska, zwana też z francuska „pchlim targiem” („marche aux puces”) zawsze różniła się zasadniczo od pozostałych fragmentów placu. Tylko tu, tylko w tym miejscu, nazywanym też literacko Regionami Wielkiej Herezji napotkać można było sprzedawców starych radyj, łańcuchów od dawna nie istniejących rowerów, militariów z I wojny światowej, olejnych malowideł dawno zapomnianych malarzy.
K. od dłuższego czasu kręcił się po tych miejscach, szukając handlarza starzyzną, o którym słyszał, że ma na zbyciu bagnet znaleziony niegdyś na polu bitwy pod Łowczówkiem. Chciał go nabyć i podarować w prezencie znajomemu, któremu wiele zawdzięczał, a który był znanym kolekcjonerem militariów. Przychodził tak kilku tygodni, ale nie trafiał na pobożnego starca. Wreszcie, ulegając wskazówkom stałych bywalców, odnalazł go w kościele pod wezwaniem św. Józefa.
Wyjawił czego szuka a starzec wykazał nie tylko zainteresowanie dla jego kolekcjonerskiej pasji, ale i zadowolenie, że trafia mu się taki klient. Po krótkiej rozmowie dobili targu, a K. kupił nie tylko ten pordzewiały bagnet, ale dodatkowo jeszcze poniemiecki hełm z ostatniej wojny i i cztery guziki z munduru porucznika austro- węgierskiej armii.
Już miał odchodzić, kiedy zauważył, że sprzedawca staroci ma jeszcze coś co jego osobiście szczególnie zainteresowało. Była to oprawiona w staroświeckie ramy kolekcja dużych, kolorowych egzotycznych motyli, złożona z sześciu sztuk tych pięknych owadów. Zapragnął ja posiąść, bo uznał, że była idealna ozdobą ściany w jego gabinecie.
– Tu jest ich zaledwie sześć- objaśnił handlarz – ale gdyby interesowało więcej, kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt, to proszę mnie odwiedzić. Ciężkie to i trudno byłoby mi przydźwigać na moim wózku tak daleko.
Mieszkał w okolicach Żukowic. K. wybrał się w te strony: najpierw asfaltową szosą tam gdzie kończy się przystanek autobusowy, potem drogą wijącą się przez świerkowy las. Był zdumiony, że nikt z tutejszych nie wie o handlarzu starociami i nie potrafi dokładnie wskazać mu drogi do jego domu. W końcu jednak trafił do starego drewnianego domu z przeszkloną werandą.
Po schodach weszli do środka, na poddasze. K. zauważył, że wszystkie meble, stół, krzesła, wiekowe biurko pokryte były kurzem, jakby od dawna nikt tu nie mieszkał.
Tymczasem gospodarz poprosił go o pomoc w przyniesieniu ze specjalnej,obszernej szafy kolekcji motyli. Ułożyli ją ostrożnie na stole i K. ujrzał zbiór, składający się, jak zapowiadał handlarz, z kilkudziesięciu motyli. Czegóż tam nie było! Krwistoczerwona z czarnymi obwódkami skrzydeł helikonia melpomena, helikonia zebra, w pasy jakie noszą zebry, modraszek argus z skrzydłami przypominającymi pawie pióra, czerniaszek atala ze skrzydłami jak diamenty, monarcha rdzawy z nakrapianymi na biało żółto- pomarańczowi skrzydłami.
K. nie dał po sobie poznać, jak bardzo zachwycony jest kolekcją, żeby handlarz nie wywindował zbytnio ceny. Negocjacje trwały długo, ale w końcu doszli do porozumienia. Zadzwonił po taksówkę, dokładnie określając położenie domu. Sam nie byłby w stanie udźwignąć niezwykłego nabytku.
W swoim gabinecie miał jedną pustą ścianę, i to na niej zdecydował się pomieścić zbiór. Znajdowała się w sam raz naprzeciwko biurka, wyobrażał więc sobie jak w chwilach wytchnienia będzie mógł co i raz podziwiać egzotyczne motyle.
Jego radość trwała krótko. Kiedy nazajutrz wstał i udał się do gabinetu, zauważył z przerażeniem, że na ścianie wisi jedynie wielka, pusta rama. Po motylach nie było ani śladu.
Postanowił natychmiast odwiedzić handlarza. Drogę znał na pamięć, ale w miejscu gdzie jeszcze wczoraj stał drewniany dom z przeszkloną werandą nie było nic. Ani śladu życia. Odwiedzał to miejsce jeszcze parokrotnie, za każdym razem bez rezultatu. Poszukiwał handlarza na targowisku i w kościele. Na próżno. Jakby zapadł się pod ziemię razem ze swoim dobytkiem…
Zygmunt Szych