Od wielu lat w Grudnej, w maju, w porze koszenia łąk pojawiał się dziwny człowiek. Niósł kosę na ramieniu, ale inną, znacznie większa niż ta jakiej używają tutejsi, kiedy idą „do łąk”, jak tu się mawia. Za nim postępował biały jak mleko koń.
Tutejsi byli zdumieni takim obrazem, bo kosiarz jechał do przyleśnych niczyich łąk wyłącznie nocą i to tylko wtedy kiedy księżyc w pełni je oświetlał. Początkowo sądzono, że to może jakiś obcy, wynajmowany przez leśnictwo do koszenia. A że kosi nocami i w czasie pełni? Może ma u siebie sporo do roboty za dnia i woli noce? Pewnie z tego powodu wybiera te z pełnią.
Ale prawda była zupełnie inna. A raczej nie wiadomo do dziś, co w tej historii było prawdziwe a co nie, bo wszystko opierano wyłącznie na domysłach i legendzie. Kiedy pogłoski o nocnym, księżycowym kosiarzu rozeszły się nawet po dalszej okolicy, udało się jedynie ustalić, że to nie jest ktoś stąd. Nikt nie znał człowieka, który posiadał by białego konia i wynajmuje się do koszenia.
Raz jeden zdarzyło się, że w gospodarstwie Celestynów, niedaleko drogi na Brodziec zatrzymał się „ktoś dziwny” jak opowiadano. Ludzie tu wiedzą, co się dzieje w okolicy i każdy przybysz, poza swojakami jest starannie odprowadzany wzrokiem. Wiedzą, do kogo kto i z jakich racji przyjechał.
Zapadał zmrok i pan Wojciech wyszedł na podwórze, żeby pozamykać kury przed nocą. Tak relacjonował tamto spotkanie sprzed lat:
– U jabłonki stał biały, bielusieńki koń, a pod wrotami stodoły spał ktoś. Sen musiał mieć czujny nadzwyczaj, bo na odgłos kroków i głośne gdakanie kur zapędzanych na nocleg obudził się.
– Wyście stąd?- zapytał krótko.
-A skądże by? Tu mieszkam,w tej chałupie. Z dziada-pradziada.
Nieznajomy uśmiechnął się na wiadomości o przodkach kiedyś tu mieszkających. –
– Zdrożon jestem, dużo drogi poza mną. Dalibyście wody, byle zimnej i z tej waszej studni.
Pana Wojciecha zdziwiło niepomiernie takie mówienie.
– U nas tak się nie mówi. Taką mowę słyszałam raz, w jednym takim filmie o dawnych czasach.
Gość upił kilka tęgich łyków z glinianego dzbana, jako wiózł ze sobą, głośno przy tym mlaszcząc. Otarł usta ozdobione sumiastym wąsem.
– Pora na mnie. Kosiarzem jestem od zarania. W drogę!- zawołał, dosiadając konia.
Dosiadł go jednym skokiem i zanurzył się w pobliskim lesie.
Było już dobrze po północy, kiedy rozszczekały się psy. Ktoś dobijał się do drzwi. Pan Wojciech ujrzał w drzwiach kosiarza.
-Gospodarzu, noc ciemna zapadła,chmura nadeszły, ścieżek nie widać. Dałoby się noclegować u was do wczesnego poranka w stodole?
Rano spotkali się przy stole.
– Mówiliście-zaczął nieznajomy- żeście tu z dziada-pradziada? To jak ja. Tyle, że ja nie z tych stron.
– A z jakich? -pan Wojciech był coraz bardziej zaciekawiony nocnym gościem.
-Ha! Nie powiem, bo byście i tak nie uwierzyli a na plotki głupie i gębowanie nie pora. Pradziad mój, uważacie, tu jeszcze wykaszał dziedzicowi, tamte łączki, będzie ze dwie mile stąd, i białym koniem do dworskiego siana dojeżdżał. Z tego się ród mój utrzymywał, nie z czego innego. A kos mieliśmy- ho,ho!- tyle, ile patyków w waszym ogródku- zaśmiał się.
-No, pora wracać. Już i tak wam dużo powiedziałem. Na zbyciu dodam jeszcze, że kiedy dziedzic potraktował pradziada niecnie i zawierusznie, ten się już tu nie pokazał. A dwór spłonął do szczętu jakiś czas potem. Miejcie wędrówców w poważaniu, bo skorzy są do gniewu, jak ich nieprzygoda spotka…
I odjechał. Od tamtej pory nikt już nie widział nocnego kosiarza i nie wie, też nikt skąd się tu zjawił i po co…
Zygmunt Szych