Nikt nie wiedział, skąd się bierze ten człowiek: widywano go czasami, jak z dumnie podniesioną głową kroczy po moście nad Wisłą i zmierza prosto w kierunku dworca. Szczucin go nie interesował, nie zatrzymywał się w miasteczku nawet na małą chwilę. Zasiadał przy obszernym stole z litego drewna w dworcowej poczekalni i studiował rozkład jazdy, choć znał go doskonale na pamięć, bo przecież podróżował do Tarnowa i z powrotem kilka razy dziennie.
Czekając na pociąg ucztował przy tym stole, wyciągając kanapki z salcesonem, po czym zatapiał się w swoich myślach. Ludzie którzy go doskonale znali z widzenia twierdzili, że w drodze do Tarnowa nosił we sobie jakąś skrywaną radość. ”Szczucinka” był wtedy pociąganiem piętrowym i B. wychodził majestatycznym krokiem na piętro żeby z wysokości móc dokładnie obserwować dobrze sobie okolicę. Można było odnieść wrażenie, że rozpiera go duma z powodu tej podroży, że jedzie do wielkiego świata, którego uciech chciałby spróbować. Był w pewnym sensie wielki, a tę wielkość podkreślało miejsce na piętrze, jakie zawsze w tamtą stronę zajmował.
Zgoła inaczej sprawy się miały, gdy przyszło mu wracać. Siadał wtedy na parterze i karlał, jakby podroż z powrotem przynosiła mu ujmę. W drodze powrotnej nic już nie jadał, nie interesowało go oglądanie widoków z okna.
Kiedyś pociąg z Tarnowa spóźnił się na skutek jakiejś drobnej kolizji w Klikowej. B. wychodził wtedy z poczekalni, a swoim zachowaniem na peronie dawał do zrozumienia, że niepokoi się o los pociągu, a tym samym swojej podróży do miasta. Oddychał z ulgą, kiedy ciuchcia, sapiąc i wypuszczając kłęby dymu i pary docierała do celu. Wydawało się, że czeka go co najmniej wielogodzinna podróż do Paryża, a nie pół godziny jazdy do Tarnowa.
W Tarnowie odwiedzał nieodmiennie dworcową restaurację i spędzał pół godziny przy herbatce, po czym ruszał w miasto. Nigdy jednak na decydował się zapuścić w centralne dzielnice. Ot, przesiedział kilkadziesiąt minut na ławce w parku, zajrzał na chwilę na przystanek autobusowy, sprawdził czy zegar na kościele Misjonarzy mierzy właściwy czas. Było to niego niezmiernie ważne, bo przecież za pół godziny miał pociąg powrotny.
Podróż taką odbywał trzy razy dziennie, zgodnie z rytmem pracy pociągu: najpierw wczesnym rankiem do Tarnowa, potem w południe do Szczucina i znowu, pod wieczór, kolejna tura do miasta.
Był podróżnym bez biletu, a konduktorzy machali ręką na to,ż e jest gapowiczem. Kiedy pewnego dnia zapytano go o bilet, odpowiedział krótko:
– Przecież… jadę. To o co chodzi?
I dano mu spokój.
Był osobliwością Dworca Szczucińskiego,w swojej szarej kapocie i słomkowym kapeluszu, mocno wyniszczonym od deszczu i słońca. Gdyby istniała taka sposobność, można by go zwiedzać tak, jak zwiedza się muzea i zabytki.
W jakim celu trzykrotnie odwiedzał Tarnów i zawsze pociągiem, choć nie miał tu żadnych spraw do załatwienia, a podróż autobusem byłaby bardziej atrakcyjna? Po co każdego dnia wyruszał zza Wisły na wielokilometrową wędrówkę do dworca? Nikt nie posiadł jego tajemnicy, tym bardziej, że był milczkiem i aczkolwiek jeździł w te i z powrotem codziennie, nigdy z nikim w czasie podróży nie rozmawiał.
Kto wie, może znajdował zadowolenie w samym podróżowaniu? Bo kiedy „szczucinkę” zlikwidowano, przestał przychodzić na dworzec kolejowy, nie widywano go też na plantach kolejowych w Tarnowie ani w ich okolicy.
Po prostu zniknął. Razem z tym pociągiem…
Zygmunt Szych