Pan B. znany był powszechnie z tego, że miał pewną osobliwą manierę. Powiadano, że chciał się jej nawet pozbyć, ale przyzwyczajenie, owa druga natura człowieka, było tak silne, że nie dawał sobie z tym rady.
Maniera owa, na którą dziś zapewne niewielu by się zdobyło, polegała na tym, że każdego dnia, kiedy chciał osiągnąć Tarnów, docierał tam piechotą. Piętnaście kilometrów w jedną stronę i drugie tyle z powrotem. Kilka razy w tygodniu.
– Kiedy jestem na Słonej Górze w Piotrkowicach, czuję jak gna mnie południowy wiatr. Jest tak jakbym fruwał, a nie szedł piechotą. To jak narkotyk- zwierzał się znajomym, gdy pytali, czy nie lepiej by zrobił wsiadając do busa za niewielkie pieniądze. Zwłaszcza jesienią lub zimą. Odmawiał tej propozycji.
– To byłoby niegodne. Zbyt łatwe. Nie przynoszące satysfakcji. Busy z tych stron do Tarnowa są dla ludzi kompletnie zgnuśniałych. Niech sobie dojeżdżają. Niech mają to swoje marne życie. Ja potrzebuję rzeczy wzniosłych.
Nie spodziewał się zapewne, że pewnej jesieni spotka go taka wzniosła rzecz. Ostatnia, jak się okazało, w jego kolorowym życiu.
Wyruszył z Tarnowa w drogę powrotną późno. Zresztą, pora dnia nie była tu specjalnie istotna, bo to listopad, a późne popołudnie oznaczało mrok.
Siąpił chłodny deszcz, kiedy znalazł się w Porębie Radlnej, na szczycie drogi między kościołem parafialnym a leżącym po drugiej stronie cmentarzem. To tu droga wpadała gwałtownie w głęboką nieckę, by potem ostro i stromo wznosić się ku Słonej Górze. Tu też fundował sobie krótki odpoczynek pod dobrze mu znajomym, rozłożystym świerkiem.
Kątem oka dostrzegł, że przy bramie cmentarnej stoi dziwny pojazd. Przeszklony: w środku płonęło mdłe światełko. Na koźle siedział mężczyzna w cylindrze i ciemnej kapocie.
– No to jak będzie, jedziemy tam? -zagadnął znienacka do B. I zaciął konia, podjeżdżając pod świerk, pod którym B. wypoczywał, nim ten zdążył zdobyć się na odpowiedź i rozeznać w sytuacji.
– W środku będzie panu wygodniej – karawaniarz otworzył drzwi do pojazdu. Ten deszcz…
B. w mdłym świetle zauważył, że nie jest tu jedynym pasażerem. W oszklonej trumnie leżał nieboszczyk z rękoma splecionymi na piersiach.
„Ki diabeł? – pomyślał – pogrzeb, o takiej porze. I co ja tu robię?
Przez okna karawanu zauważył w tym mroku, że jeżdżą po cmentarzu, najpierw główną aleją, potem tą w stronę kościoła. Tempo jazdy nasilało się, aż było tak szybkie, że karawan wpadł w jakąś koleinę, podskoczył raptownie i wybiła się szyba po prawej stronie.
– No, to jesteśmy na miejscu – krzyknął karawaniarz. Wysiadać!
Przed nimi, w tym mroku rozpoznać dało się otwarty grobowiec.
– Pomoże pan? – skinął na B. karawaniarz. Ujęli trumnę za specjalne nosidła i wepchnęli do środka grobowca. Karawaniarz, wyraźnie zadowolony ze spełnionej posługi, odjechał.
Nazajutrz przy tym grobowcu znaleziono martwego B. Miał przerażone, szeroko otwarte oczy, kiedy ludzie na niego trafili.
Zygmunt Szych