Rafał Balawejder i jego alfabet z lekka oniryczny

Ilustrowany Kurier Codzienny

Asnyka i Brodzińskiego skrzyżowanie. Dawno, dawno temu spacer do Parku Strzeleckiego odbywał się zupełnie inną drogą niż obecnie. Jeszcze dwadzieścia lat wcześniej teren obecnego przebicia ul. Sitki zajmowała jednostka wojskowa. Jak się dobrze przypatrzę swoim wspomnieniom, pamiętam żołnierzy stojących na warcie przy tej opustoszałej ruinie dawnej świetności układu warszawskiego. Przemykaliśmy tymi wąskimi uliczkami w stronę parku na małych rowerkach. I zawsze przystawałem przy tej narożnej kamienicy. Fascynowała mnie jej ułomność kształtów. Budowniczy wyraźnie na przyzwolenie architekta zapomnieli o kątach prostych. Dom idealny – nie było gdzie postawić dziecka do kąta.

- reklama -

„Bezan” (kiedyś, jedyny prawdziwy pub żeglarski) położony w urokliwym zakątku Starówki u końca Żydowskiej, przytulony do kamienicy florenckiej, gdzie swoją siedzibę od wielu lat ma PTTK. Knajpa jakich pewnie wiele na całym świecie, ale w tej jednej przyszło mi spędzić chwil parę nad pierwszym w Tarnowie lanym Guinessem i nie tylko… Lata transformacji spowodowały jego, jak się wydaje, bezpowrotne zniknięcie, a przymuszony szukaniem roboty właściciel – o ile się nie mylę – musiał się wynieść za granicę. Sentyment do lokalu jest tym większy, że to właśnie tutaj, pod łódką podwieszoną u sufitu (gdzie można było wrzucać napiwki i monety, by jeszcze kiedyś powrócić do baru) spotkałem swoją żonę Agnieszkę. Rzecz nie zapowiadała się na tak przełomowe wydarzenie w moim życiu, ale widać Rysiek Żądło, który maczał palce w owym poznaniu, wiedział, co czyni. Dziękuję.

- REKLAMA -

Cassino Monte, ulica. Ta militarna toponimia znalazła odzwierciedlenie w pierwszych dziecięcych zabawach. Wiadomo już było, że ,,Teleranek” nam zabrali. Zostały tylko walki z okupantem za pomocą Janka, Marusi i Szarika. Mało kto pamięta, że były to prawdziwie księżycowe krajobrazy. Zdarzało się utopić prawie całego juniorka w kląskającym błocie. Za to można było bez problemu grać w piłkę pod każda klatką. Przy całym blokowisku stały dwa, góra trzy auta. Świętowanie mundialu 1982 roku było zbiorową ekstazą wujków, kolegów i znajomych nabożnie wpatrzonych w kolorowego Rubina. A z dziewiątego piętra jest przepiękny widok. Szczególnie na południe: całe miasto, al. Tarnowskich a przy dobrej pogodzie kilka razy w roku Tatry. Jak z apartamentu na Człapówkach.

- Advertisement -

Dukaj Jacek. Pisarz. Nieprawdopodobna postać wprost z Tarnowa (teraz już z Krakowa). Jego proza połknęła Europejską Nagrodę Literacką parę lat temu. A mnie utkwił w głowie, prosty i niedoceniony „Wroniec” o czasach tuż po zniknięciu „Teleranka”. Uniwersalna fabuła, z wpisanym konfliktem i odmienną racją stanu dwóch braci, uwikłanych w nieszczęsne meandry prawdziwej wojny polsko-polskiej. Ta metafizyczna opowieść przypomniała mi prawie wytarty z pamięci charakterystyczny turkot/warkot/klekot spycharek pracujących po okolicznych budowach otaczających zewsząd nowe osiedla. I rzecz, zapewne o wiele, wiele ważniejsza. W zwykle wybrakowanej literaturze tego okresu, po trudnych dniach ktoś potrafi schylić głowę i powiedzieć „przepraszam, źle robiłem”- a drugi poda dłoń. I to także wtedy jeśli są braćmi.

Dwie siostry, bliźniaczki? Lokatorki? Sąsiadki? W ciepłe, letnie dni skrupulatnie mierzyły długość ulicy Wałowej czy Krakowskiej swoimi drobnymi kroczkami. Trzymały się wespół pod ramiona. Nigdy nie wiedziałem, która podtrzymuje którą. Bardzo często niezwykle podobnie ubrane, pewnie by na starość nie utrudniać sobie życia prozaicznymi trudnościami powszedniości. Nie widzę ich od kilku lat. Nie wychodzą już z domu? Nie ma ich wśród nas? Nasze siostry rodzinnego miłosierdzia?

Heller Michał, ksiądz, profesor. Na początku XXI wieku przyszło mi poznać tego niesamowitego człowieka. Niezwykłe spotkanie po ponad pół wieku, kiedy prof. Heller spotkał profesora Edwarda Łukawera, z którym ostatni raz widzieli się gdzieś na zimnej Jakucji, uświadomiło jak niezbadane są nasze losy. Kto, kogo na barana woził po Syberii, a teraz z trudem rozpoznaje uczestnika tych dziecięcych zabaw. Polecam wszystkim świeżą publikację siostry ks. Michała Hellera, pani Marii Mierzyńskiej „Nie pytajcie dlaczego”. Nie wszystko czas zasypał, nie wszystko z pamięci wywiało.

Holik-Gubernat Lidia. Bardziej znana z teatralnych  opowieści. Stawiana za wzór, legenda najstarszego zespołu aktorskiego w Solskim: Zygmunta Jerzego Ogrodnickiego czy Mariusza Szaforza. Z niedalekiej perspektywy drugiej strony ulicy, powoli wchodziła w świat rekwizytów, garderob, sztankietów. Najbardziej mi żal jej przedwczesnego odejścia. Miała zagrać w przygotowywanych „Trzech siostrach”. Musiała jednak zrezygnować z próbowania i pójść do szpitala. W dniu premiery zmarła. Była premiera bez starszej siostry, matki, babuszki.

Kantoriagasse 14 (dziś ul. Legionów 14). Pusta kamienica na wprost mojego okna w pracy. Złazi z niej historia z każdym rokiem. Wyrwa po mezuzie coraz łagodniejsza. Upał, mróz, deszcz i wiatr konsekwentnie pokazują wyższość przyrody nad człowieczymi tworami. Dziura w dachu po wschodniej stronie, podparte balkony i przepiękne piece kaflowe, które nie mają kogo już grzać. Nie ma familii Postrongów, Salamonów, czy ich sąsiadów: Korngoldów, Teitelbaumów. A na schludnie sporządzonym spisie meldunkowym z 1940 roku, przy ich nazwiskach mocno wybite niemieckie czcionki układające się w „Schöne Möbel”. Ludzkość sprowadzona do rzeczy. W ciemne wieczory wypatruję tam płomyka zapałki. Żeby ktoś zapalił zapałkę. Żeby płonęła choć przez chwilę.

rafała balawejder (5)

Kirkut. Stary cmentarz żydowski. Mur w mej pamięci od zawsze. Ciepłą, słoneczną jesienią można było uchylić żeliwną bramę (wylądowała później w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie) i buszować w poszukiwaniu kasztanów, kiedy człowiek wracał z podstawówkowej religii. .

Koktajl bar, a właściwe koktajl bary. Jedno z pierwszych wspomnień z dzieciństwa i niedzielnych spacerów, kiedy człowiek przemierzał małymi kroczkami to wielkie miasto. Lody i bita śmietana w koktajl barze przy ul. Krakowskiej (ciut powyżej legendarnego sklepu z zabawkami „Ala”), długo zostawiały po sobie ślad smakowo-zapachowy. A i zdarzało się także, że nieszczęśliwe skapnięci e na ubranko dodatkowo wzmacniało znak w pamięci. Z kolei koktajl bar (jak to się właściwie powinno pisać; dawniej chyba pisało się trochę po obcemu Coctail Bar) przy Staszica (vis a vis kina Marzenie) to miejsce bodajże pierwszej licealnej randki z uroczą koleżanką Kingą, teraz wziętą panią anestezjolog.

Ksiądz spacerujący na pamięć po Wałowej i wzdłuż Katedralnej. Podniszczona sutanna, torba ze skóry popękana gdzieniegdzie, przez lata i zimy noszenia niewygodnych papierów. Obrońca ludzi trudnych w jeszcze trudniejszych czasach komunizmu i stanu wojennego. Fascynująca postać kryjąca pod swoim kościelnym płaszczem niebieskie ptaki, jaskółki wolności. Też go już nie ma. Ale ta pewność chodzenia po świecie, kiedy człowiek prawie nic nie widzi, godna zazdrości. Prowadził go zawsze wyprostowany kręgosłup. Widział niewidoczne, był wierny i szedł.

Lipie, lasek. Cel niezliczonych wypraw z licealnymi kolegami: Grześkiem Cyrkiem, Grześkiem Kutą, Pawłem Mrozem. Tam, gdzie w spokoju rosły czernice, my w strachu i niepokoju paliliśmy pierwsze papierosy. Ech, ależ to była głupia duma z iluzorycznego stawania się dorosłym. Zdarzało nam się też, kiedy nie udawało się zdobyć prawdziwych papierosów, popalać co popadnie. Dosłownie. Zieloni od palonego dębowego listowia wracaliśmy raźnie do domów, by przemknąć obok śpiących już w spokoju rodziców.

Liceum IV Ogólnokształcące, w Mościcach. Wylądowałem tam w klasie humanistycznej po krótkim romansie z technikum elektronicznym. Ówczesny dyrektor, dr Czesław Sterkowicz, zaprowadził mnie do humanistycznej IB, z wychowawczynią Krystyną Radwan (wśród pozostałych nauczycieli: Jerzy Pilch, Anna Wróbel, Bogumił Włodarz czy Roman Żok). Potrafiła ona, sprawdzać nam w mroźne zimowe dni czy nosimy kalesony. Z perspektywy czasu zabawne, a wtedy uważałem to, za zamach na moją wolność osobistą. W przyszłym roku jubileusz 70-lecia szkoły mających wśród absolwentów: prof. Michała Hellera, pierwszego prezydenta po transformacji Mieczysława Bienia i obecnego dr. Ryszarda Ścigałę. Wziętego dziennikarza Grześka Nawrockiego czy światowej sławy sopranistkę Iwonę Sochę. W internecie znalazłem także informację, że maturę zdał tu także Tomasz Olbratowski. I od razu wiadomo, dlaczego szkoda dnia bez odrobiny sarkazmu.

Malczewskiego Jacka, ulica. Od tego miejsca w zasadzie wzięła się nasza rodzina w Tarnowie. Zaraz po wojnie trafił tutaj z Podkarpacia Adam Basista z żoną, czyli ciocią Julką. Miał bardzo dobrze prosperujący zakład stolarski. Tym sposobem zaraził kolejnych członków najbliższej rodziny. Dlatego niedługo później sprowadził się wujek Antek Balawejder (ożeniony z siostrą mojej babci Adeli). On otworzył także stolarnię i zaczął produkować meble. Jeszcze do dziś, czasem w najmniej oczekiwanych miejscach, ludzie pytają czy to moja rodzina, wzdychając jednocześnie do tej starej dobrej rzemieślniczej roboty.

Mickiewicza 4, czyli Teatr. Od ośmiu lat miejsce, gdzie z regularnością przedwojennego pociągu pojawiam się pomagać w zmaganiu z rzeczywistością niepokornym artystycznym indywidualnościom. Wstrząsany przeprowadzką, remontem, budowaniem nowego – teatr, ze spokojem przyjmuje te chwilowe lepsze i gorsze sinusoidy w jego już siedemdziesięcioletniej historii. Był Sokół, bywała w nim Modrzejewska, była cerkiew, bywali w niej ruscy najeźdźcy, zrobiono Hitlerowski Dom Ludowy dla okupantów, to bawili się w nim faszystowscy Niemcy. Pewnie wstąpił do niego także mieszkający nieopodal w bursie Stefan Jaracz, a zaraz po wojnie mistrz Solski. Teraz przychodzą inni. Niektórzy od kilkudziesięciu lat: Józek Kiełbasa, Tadeusz Wiśniowski, Jerzy Przystupa, Elżbieta Popadiak, Ewa Rosa czy niedawno zmarła Jola Kowerko. I całkiem zgrany młody zespół aktorski: Matylda Baczyńska, Monika Wenta, Kamil Urban, Piotr Hudziak czy Tomasz Wiśniewski. Przeżyliśmy razem wiele szczęśliwych chwil i sukcesów, udało się przebrnąć też – mimo nieprzychylności – przez chwilowe burze i sztormy. Opanowanie Irka Pastuszaka, Jerzego Pala, pozytywna frustracja Bogusi Podstolskiej – bezcenne w takich czasach. Teatrum necesse est.

Mróz Agata poznana, kiedy została studentką MWSE w Tarnowie. Rektor miał problem przy immatrykulacji, kiedy musiał berłem dotknąć jej ramienia na wysokości dwóch metrów. Ale schyliła się, pomagając tym samym doprowadzić ceremonię pasowania do szczęśliwego zakończenia. Jej życie pokazało, że potrafiła się schylić, by zniknąć. Zrobić miejsce komuś jeszcze ważniejszemu niż samemu sobie. Samemu sobie w połowie i nowemu człowiekowi w całości.

Przedszkola. Od tego przy ulicy Parkowej, po to przy Słonecznej. Och co to był za czas! Nigdy później nie miałem w sobie tyle desperacji i odwagi zarazem. Moje ucieczki z przedszkola, czy wspólne fotografie z czarownicą do dziś są złośliwie opowiadane wśród najbliższej rodziny. Wprawka do szkoły moich dzieci była już sielska. Przedszkole przy Chopina – to kamienica-perła, przepiękne schody na podwórze. I ten ogród. Misiek twierdzi, że był tajemniczy.

Rejtana Tadeusza, ulica. Moja pierwsza tarnowska ulica. Małe mieszkanie na parterze i małe podwórko. Ciocia Jula opiekująca się młodszym bratem. Jej przedłużeniem jest najpiękniejsza ulica w Tarnowie: ks. Piotra Skargi. Kto nie widział, niech się tam kiedyś przejdzie na spacer. Historia urbanistyki Tarnowa na przestrzeni kilkuset metrów, do zobaczenia w ciągu kilkuminutowego spaceru.

Rynek 9. Kamienica w samym centrum Tarnowa, gdzie pracowałem przez wiele lat, pewnie z osiem. To tam poznałem, po wcześniejszym kilkuletnim epizodzie w urzędzie wojewódzkim, prawie wszystkich notabli naszego małego miasta. Na inauguracjach roku akademickiego gościli: Roman Ciepiela, ks. bp Wiktor Skworc, ś.p. Wiesław Woda czy opisany w osobnej notce ks. prof. Michał Heller, zaproszony przez prof. Stanisława Lisa do współtworzenia pierwszych konferencji tarnowskiego środowiska akademickiego. Znajomości i przyjaźnie z tamtego okresu skutecznie przetrwały próbę czasu. Krzysztof Jagiełło szefuje teraz Zakładom Mechanicznym. Grzegorz Jurczak poszedł w branżę medyczną w podtarnowskim Tuchowie. Dr Marek Dziura pracuje wciąż na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Dr Renata Śliwa osiadła w Tarnowie, a Karolinę, Barbarę i Bernadkę regularnie widuję gdzieś w okolicach Starówki. Paru swoich studentów udało się zaprosić do współpracy przy okazji roboty w różnych miejscach. Zrodził się nie tak dawno pomysł stworzenia w centrum miasta czegoś na kształt „kulturalnej komuny” w okolicach Rynku. W takiej kamienicy, od strychu po piwnice mieszkaliby/żyliby/tworzyli artyści. Strych z loftem przydzielanym w ramach konkursu utalentowanemu twórcy, który przez rok mieszkałby w Tarnowie za darmo. Piętra na mieszkania na aktorów/twórców plus sala prób. Natomiast w piwnicy klubo-kawiarnia środowiskowa z małą sceną do dyspozycji na mniejsze wyzwania artystyczne. Kultura od piwnic po strych, po prostu artyści bliżej gwiazd.

Sandowiczka. Bywały takie czasy, że człowiek bardziej tęsknił za kolegami, koleżankami i dobrą zabawą, a nie wyobrażeniami ich odrealnianymi fejsami, twitterami czy nk. Sanki, sanie, narty, nartosanki ściągały z ich właścicielami z całego Tarnowa od pierwszych śniegów. Czas kulminacji zimowej sanny następował, jak wiadomo, w czasie ferii. Trudno było wepchnąć się pomiędzy zjeżdżających, nie narażając się na kuksańce czy drobne przepychanki. Kombinezony i całe ubrania na okrętkę suszyły się na domowych kaloryferach, by te sporty ekstremalne przetrwać bez uszczerbku na zdrowiu.

Trusz Marek. Niesamowita postać. Spotkałem go przy okazji tworzenia interaktywnej prezentacji województwa/regionu tarnowskiego w 1997 czy 1998 roku. Chodząca kopalnia wiedzy historycznej o Tarnowie i okolicach. Odpowiadał wtedy merytorycznie właśnie za historiografię, ale tyle co wtedy i wcześniej wysłuchałem od niego opowieści, to naprawdę warto pamiętać. Miał też epizod, kiedy prowadził knajpkę „Pod Sową” na Żydowskiej. Dlaczego „Pod Sową”, wiedzą tylko najstarsi handlarze dewizami z okolic Świtu.

Piłsudskiego, ulica – skrzyżowanie z Na Łąkach. To przez wiele lat towarzyszący mi sen o dziecięcej wędrówce przez nieznajome miasteczko. Trafiałem po minięciu tego charakterystycznego przesuniętego skrzyżowania, do starej, pięknej kamienicy, gdzie po otwarciu wielkich drewnianych drzwi ukazywały się przepiękne, rzeźbione schody. Była bardzo rozpoznawalna, bowiem jej środek stanowiło jasne atrium, wokół którego przy bocznych ścianach przylegały kolejne pokoje, pomieszczenia i gabinety. Kilkanaście par brązowych, dębowych drzwi i zawsze trudna decyzja, za którą klamkę złapać. A w środku ciężkie zielonobutelkowe, pluszowe zasłony czy story w całości zasłaniające widok na zewnątrz. Nigdy nie próbowałem ich odsunąć. Ciekaw jestem co wtedy mógłbym zobaczyć?

Schiper Ignacy postać odkryta przeze mnie stosunkowo niedawno. Tarnowski uczony, historyk wiary mojżeszowej. Laureat konkursu na monografię naukową z historii Żydów w Polsce pracą „Studya nad stosunkami gospodarczymi Żydów w Polsce podczas średniowiecza.” Ten tom mógłby stanowić jeden z kolekcji dzieł znanych Tarnowian: Jana Tarnowskiego, Romana Brandstaettera, Zdzisława Simche, Józefa Jakubowskiego, Jacka Dukaja, Radosława Kobierskiego czy Kolberga z dziełem poświęconym regionowi tarnowskiemu.

Solski Ludwik zostawił piętno na Mickiewicza 4; już w 1945 pędził na jednośladzie do Tarnowa, by reżyserować „Zemstę”, gdzie jednocześnie wcielił się w rolę Dyndalskiego. Stawia to pod znakiem zapytania datowanie powstanie teatru w Tarnowie, bowiem w świetle znalezionych dokumentów w archiwum państwowym, od 1945 roku odbywały się regularne premiery, a teatr objęty był przez Centralny Zarząd Teatrów przepisami tak, jak i inne okoliczne teatry m.in w Krakowie, Kielcach czy Rzeszowie. Zabawne teraz dokumenty dotyczące także reglamentacji mydła czy tarcicy na potrzeby artystów, sąsiadują z sążnistymi wytycznymi dotyczącymi sztuk preferowanych do wystawienia. Wszystko w trosce o lud pracujący miast i wsi, by szczególnie uwrażliwić na krzywdę zadawaną proletariatowi przez klasę burżuazyjną. Teatr w Tarnowie jest w posiadaniu wyjątkowej korespondencji między Ludwikiem Solskim a Zofią Zawadzką (z domu Niesiołowską). Ten epistolarny romans wywindował początkowo asystentkę dyrekcji do debiutu scenicznego. Jakie to wszystko niebezpiecznie znajome…

Strzelecki, park. Z racji zamieszkania teraz to mój las za oknem. A w dzieciństwie miejsce niezliczonych zabaw i zimowych zjazdów na północnym stoku wału strzelnicy braci kurkowych, tuż za Harcówką.

Św. Marcina, Góra. Pokaż przyjezdnym latem „górkę”, starówkę i industrialną „banię” – wieżę ciśnień, tam, gdzie zaczynały się tarnowskie „Falklandy” i już kochają to miasto. Widok z zamkowych ruin w najkrótsze czerwcowe noce budzi ukryte pragnienia i marzenia. Takie „Tarrnholland Drive”, gdzie bezkarnie można wrzeszczeć niebu z kumplami kobranockowo „bo kocham cię jak Irlandię”. Może dlatego myślę, by w przyszłości zorganizować duży koncert plenerowy ze sceną umiejscowioną na Al. Tarnowskich przebiegającą nad obwodnicą Tarnowa. W repertuarze największe światowe gwiazdy: pop, folklor czy muzyka poważna. A wszystko to pod hasłem EAST-WEST-CONNECT.

Wózkarz toczący swój wózek zawsze w okolicach Nowego Światu. Zbiera najczęściej tekturę, papier, by pewnie sprzedać go później w skupie makulatury. Rzadziej widzę go z cięższym asortymentem: złomem, czy starymi pralkami czy lodówkami. Staje  mi przed oczyma Tarnów lat trzydziestych. Tylko ciężka, codzienna żmudna praca ratowała od głodu i biedy. To postać pomiędzy Godotem, a sczeznącymi artystami. Jego wysiłek pozostanie pewnie nigdy nie wynagrodzony, nigdy się nie doczeka lepszych czasów, nigdy nie przestanie grać swojej roli. A Nowym Światem pod koniec jest zawsze pod górkę.

Żentara Edward mieszkał w Tarnowie trzy lata. A wydaje się dla mnie, jakby to była co najmniej dekada. Wiele wspólnie przeszliśmy. Szkoda, że trafiło się na najtrudniejszy okres w Edka życiu. Rozstał się z Penelopą, do której zawsze starał się wrócić. A padł ofiarą uwodzącej jesiennej słabości ze zbrodnią i karą w tle. Przychodzi mi do głowy jego zawsze prawdziwy uścisk dłoni, gdy nawet na końcu pytał, czy jesteśmy razem. Szkoda, że zabrakło mu siły, by pozostać dłuższą chwilę w rodzinnych stronach, tak, by wiatr od morza miał szansę wygnać z jego duszy tę straszną zarazę. Bo wszystko zależy od człowieka, trzeba tylko siły, by to w sobie uwolnić.

fot. Artur Gawle

Share This Article
Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *