Opowieści niesamowite. Żałobny kulig Olczyka

IKC
IKC

Śniegi dawno ustąpiły, od kilku dni padał deszcz i ludzie ze Zrytego Boru ze zdumieniem patrzyli z oddali na niezwykły kulig, jaki jechał, a raczej przetaczał się przez leśny dukt. Pod płozami sań chrzęściły drobne kamienie, konie z największym wysiłkiem poruszały się po gołej ziemi, charcząc z wysiłku.

- reklama -

Obserwującym tę scenę mogło się wydawać, że kulig wyruszył w mroczny las, kiedy na dobre zagościła tu prawdziwa zima z obfitym śniegiem i tęgim mrozem. Instytucje z pobliskiego, powiatowego miasteczka często urządzały tu kuligi dla swoich pracowników. Po kilkunastu kilometrach goście docierali do wielkiej polany nad strumieniem. Tu czekało na nich ognisko, kiełbaski na patyku i góralska kapela. Po kilku godzinach wracali tą samą drogą, którą teraz toczył się ten spóźniony, posępny kulig, kiedy po zimie nie było już najmniejszego śladu.

- REKLAMA -

Kulig składał się z dwóch dużych sań, poprzedzanych przez czarną dorożkę, zaprzężoną do gniadego konia. Fiakier, który najwyraźniej miał wytyczać marszrutę saniom był jakby nieobecny. Nie musiał zwracać uwagi na drogę i jej odgałęzienia. Koń doskonale znał drogę, więc dorożkarz raz po raz sięgał do wewnętrznej kieszeni grubego, baraniego futra, pociągał łapczywie tęgi łyk,wycierał wierzchem dłoni sumiaste wąsy i dla porządku wołał od czasu do czasu: „nooo, wiooo, maluśki, to już niedaleko”.

- Advertisement -

W saniach, na ławach skleconych z desek siedziało osobliwe towarzystwo. Kobiety i mężczyźni, po osiem osób w każdych z sań siedzieli w milczeniu, odziani w czerń. Nawet z daleka dostrzec można było, że każde z nich trzymało na kolanach dawno zwiędłe kwiaty. Jeden z mężczyzn trzymał przed sobą wieniec z szarfą ozdobioną brokatowym napisem ”Ostatnie pożegnanie”.

Gwałtowny deszcz, przechodzący w ulewę nie przeszkadzał im zupełnie. Jakby go dla nich nie było. Nikt z kuligu nie próbował się przed nim chronić, stawiając kołnierz płaszcza lub zasłaniając twarz woalką w przypadku kobiet.

Raz po raz demoniczny kulig w deszczu zatrzymywał się i opuszczał go bez słowa jakiś pojedynczy uczestnik, znikając w gęstym lesie. Pozostali patrzyli za nim w milczeniu czas jakiś, aż zupełnie zniknął im z oczu. Po dobrej godzinie takiej jazdy , kiedy dorożka i sanie opuściły wreszcie leśny dukt i znalazły się na pustej przestrzeni,w pierwszych z sań pozostał już tylko jeden człowiek. Ten od wieńca.

W strugach deszczu dorożka dowlokła się wreszcie do rozległej stodoły, położonej na zupełnym pustkowiu, z dala od pól i ludzkich siedzib. Ten z wieńcem wysiadł, otworzył wielkie wrota i dorożka, a za nim sanie zniknęły w posępnej czeluści stodoły, razem z tymi dwoma: dorożkarzem i człowiekiem z wieńcem.

Była to, jak mawiano we wsi, Stodoła Olczyka. Człowiek ten zamieszkiwał krańce Zrytego Boru, gdzie miał swoje pole. Nie posiadał własnych koni, wynajmował od sąsiadów, kiedy nadeszła pora żniw, a plony zwoził do tej wielkiej stodoły, którą kazał zbudować w pobliżu swoich upraw. Był to trafiony pomysł: gdyby, wzorem innych gospodarzy, musiał zwozić plony do przydomowej stodoły, musiałby pokonywać dystans kilkunastu kilometrów po tej pustej okolicy, pozbawionej dobrego dojazdu.

Olczyk był mrukiem, do nikogo się nie odzywał, choć pozdrawiano go przecież codziennym „szczęść Boże”, na które reagował dziwnym grymasem. Jesienią, kiedy stodoła była pełna zamykał się w niej, siadał w chybotliwym, starym fotelu przy komodzie, na której ustawiał nieduże, oprawione w srebro lustro z dwiema gromnicznymi świecami po obu stronach.

Sąsiedzi, zaintrygowani jego zniknięciem, posłali kiedyś chłopców do tej stodoły, dla zbadania, co też może on robić w czas późnej jesieni w takim miejscu? Przez szpary między deskami widzieli, jak Olczyk kłania się do lustra i szepcze coś pod nosem, kiwając się przy tym rytmicznie. Chłopcy uciekli w popłochu kiedy zobaczyli, że w lustrze pojawiła się demoniczna postać z kłami zamiast zębów i wyraźnie słyszeli, że rozmawia z Olczykiem chrapliwym głosem. W Zrytym Borze, po relacji dzieciaków uznano, że Olczyk ma kontakt z diabłem.

Kiedy nastały mrozy i spadł pierwszy śnieg, a Olczyk nie pojawiał się w domu, kilku mężczyzn ze Zrytego Boru uznało, że trzeba zajrzeć do tej stodoły. Widok, jaki zastali, był porażający. Olczyk siedział w fotelu z otwartymi ustami, wykrzywionymi w strasznym grymasie. Oczy miał szeroko otwarte, jakby go coś przeraziło. Nie żył.

Ale dużo bardziej przerażające było samo lustro. Widniała w nim czarna, nieruchoma twarz, a z otwartych ust ciekła niewielkimi kroplami krew.

Pogrzeb Olczyka był cichy i tajemniczy. Miejscowi nie wzięli w nim udziału: podobno dotarły do nich wieści, że dalsza rodzina nieboszczyka nie życzy sobie niczyjej obecności, poza bliskimi.

I wtedy pod stodołę podjechał niezwykły orszak. Na przedzie czarna dorożka ciągnięta przez gniadego konia. Fiakier gestami dawał znać ludziom w dwóch saniach, że pora ruszać. Wszyscy żałobnicy, kobiety i mężczyźni w niekreślonym wieku trzymali w dłoniach świeże kwiaty. W drugich saniach jechał ktoś z wielkim wieńcem otulonym w fiolety. Kulig zatrzymywał się raz po raz, kiedy z gęstego lasu wyłaniali się kolejni uczestnicy ceremonii w czerni. Wszelki słuch po nich zaginął, i dopiero teraz, w tym deszczu, pojawili się znowu. Zniknęli w stodole, ale rychło okazało się, że nikt tam nie mieszka.

Jeden z chłopców, którzy podglądali Olczyka w stodole przysięgał, że widział lustro, któremu stary się kłaniał przy świecach. Na targu w Pilźnie oferował je jakiś obcy człowiek, nieznany nikomu w tych stronach. Chłopiec utrzymywał, że po lustrze zostały jedynie posrebrzane ramy z zastarzałymi na nich kroplami krwi.

Zygmunt Szych

Share This Article
Leave a comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *