Pan K. pomieszkiwał od lat w niewielkim domku na wydmie w okolicach Ładnej. Oddawał się podróżom i z tej przyczyny bywał tu niezmiernie rzadko.
Nietrudno wyobrazić sobie jego zdumienie, kiedy w czasie jednej z przerw w takich podróżach przez zupełny przypadek przeczytał w lokalnej gazecie, w dziale ”nieruchomości”, że jego dom jest na sprzedaż. Nie miał najmniejszych wątpliwości że chodzi o niego: do ogłoszenia dołączone było zdjęcie posesji.
Wizyta w redakcji na niewiele się zdała. Odesłano go z kwitkiem, ale po wysłuchaniu jego relacji otrzymał adres ogłoszeniodawcy. Okazało się, że człowiek ten od kilku lat nie żyje, na dodatek nigdy nie mieszkał w tych stronach i nie zostawił spadkobierców, nikt też nie rości sobie pretensji do domu.
Wizyta natrętnych, choć pewnie bogu ducha winnych ludzi spowodowała, że pan K. ustawił za ogrodzeniem sporych rozmiarów tablicę z napisem: ”ten dom nie jest na sprzedaż”.
Wizyty ucichły. Poza tą jedną. Pan K., wyjeżdżając nocą w kolejną podróż spotkał przy tablicy dziwnie odzianego jegomościa. Opierał się o nią z szelmowskim uśmiechem, a kiedy K. zamykał bramę, nocny gość zapytał bez ogródek:
– Przepraszam, czy ten dom jest na sprzedaż?
K., po tylu przygodach z niesprzedawalnym domem zakipiał ze złości. Był bliski awantury z nieproszonym gościem, ale ochłonął szybko. Mężczyzna miał niemal dwa metry wzrostu, powagi dodawała mu głęboko osadzona czapka baranica i barani kożuch, futrem na wierzch. Był styczeń , plus pięć stopni, więc ubiór tak samo niezwykły jak on sam.
Dopiero kiedy w oddali ujrzał światła zamówionej taksówki, która miała go zawieźć na dworzec kolejowy w Tarnowie, K. nabrał odwagi.
– Przecież opiera się pan o tablicę z napisem, że dom ten nie jest na sprzedaż!
– Doprawdy? -zapytał ironicznie nocny gość. – Jest pan tego absolutnie pewien?
I rozpłynął w brzozowym zagajniku.
Pojawiał się zawsze wtedy, kiedy K. powracał w rodzinne strony , żeby odsapnąć po podróżach. Ze stale tym samym pytaniem i tym nieznośnym komentarzem: ”jest pan tego absolutnie pewien?”. Mimo to K. nigdy nie zdecydował się wezwać policję. Uznał taką akcję za bezsensowną ,bo nim by tu przyjechali, nocnego gościa od dawna by nie było.
Po kilku latach od tamtych niespodziewanych wizyt sąsiedzi zauważyli, że dom stoi od dawna zupełnie pusty. Pewnej śnieżnej zimy, tuż po północy pojawił się tu ktoś, wlokąc na saniach ciągniętych przez dwójkę koni swój marny dobytek. Kopnięciem nogą otworzył sobie drzwi i zamieszkał tu na dobre.
Widywano go jedynie nocami, jak przemyka przez puste pola, dni spędzał na spaniu w piwnicy. Czasami, już o zmroku, wychodził na taras i wył do księżyca tak udatnie, że naśladowały go wszystkie psy w okolicy.
Żył tu w pobliżu niejaki „Zimniocek”, słynny handlarz końmi. Nazywany tak dla osobliwego obyczaju: kiedy wracał z udanej transakcji oblewał sukces tak długo, że zasypiał w ziemniaczysku, zawsze z pieśnią na ustach, nim na dobre dotarł do chałupy.
Spadł wreszcie pierwszy, listopadowy śnieg. „Zimniocek” jak zwykle o wiele za późno wracał do domu, kiedy usłyszał parskanie koni. Zatrzymały się przed nim sanie, a w nich woźnica w baranim futrze.
– Człowieku, ty tam! Ja już stąd odjeżdżam – objaśnił – ten dom jest znowu na sprzedaż .
I zaciął konie, gnając do lasu.
Zygmunt Szych